Francuskie się psują, Niemcy górą
W dobie ochrony środowiska i promowania drogowego bezpieczeństwa trudno dziś uchwycić ducha, który wpływał na rozwój motoryzacji. Ducha indywidualizmu, współzawodnictwa i ryzyka, bez którego nie zrodziłyby się samochodowe legendy.
Dziś wszystko jest logiczne, przewidywalne i nastawione na zysk. Wizjonerów takich jak Ettore Bugatti czy Enzo Ferrari wyparli księgowi.
Na szczęście, raz do roku odbywa się wyścig, w którym zdania księgowych zupełnie się nie liczą. Wyścig, do którego przygotowania zaczynają się już w momencie zakończenia poprzedniej edycji i pochłaniają więcej pieniędzy niż wynosi budżet niejednego kraju.
Kierowcy, ich pojazdy i ekipy stają do koszmarnie wyczerpującego maratonu. Wspomagane kawą i popędzane adrenaliną, serca fanów motoryzacji na najwyższych obrotach, pracować muszą przez równe 24 godziny. Każde dziecko wie przecież, że wyścigów samochodowych jest wiele, ale Le Mans 24 jest tylko jeden...
Tor, którego część biegnie ulicami miasta ma długość 13629 metrów. W zawodach chodzi o to, by w czasie równych 24 godzin przejechać jak największą liczbę okrążeń. Wyścig jest więc morderczym sprawdzianem nie tylko dla załóg, ale głównie dla pojazdów, które przez całą dobę zmuszone są do pracy w skrajnie trudnych warunkach.
Pierwszy wyścig Le Mans odbył się 26 maja 1923 roku. Początkowo był to iście zabójczy maraton - zawodnicy startowali bowiem w zawodach indywidualnie. Z biegiem czasu, by zapewnić większe bezpieczeństwo, wprowadzano nowe przepisy. Ostatecznie, od wielu lat kierowcy ścigają się w trzyosobowych zespołach.
Historia wyścigu pisana jest nie tylko potem ale i krwią. W Le Mans dochodziło do wielu wypadków, z których kilka zebrało szczególnie tragiczne żniwo. Do najdramatyczniejszego z nich doszło w 1955 roku, gdy jeden z pojazdów Mercedesa wyleciał z drogi i uderzył w tłum kibiców. W koszmarnym wypadku śmierć poniosło 80 osób, niemiecka firma wycofała się z wyścigów aż na kolejne 33 lata.
Tegoroczna edycja Le Mans 24 odbyła się w miniony weekend. Po raz kolejny na torze dojść miało do starcia dwóch wysokoprężnych gigantów, których zmagania zdominowały wyścig w minionych latach. Wśród prototypów stanęły do walki pojazdy Audi i Peugeota. Auta niemieckiej marki niepodzielnie rządziły na tym torze w latach 2006-2008. W minionym roku dominację prototypów napędzanych silnikami TDi przerwał jednak Peugeot, który wystawił do zawodów prototyp z 5,5-litrowym, wysokoprężnym V12 turbo HDI FAP.
Inżynierowie zespołu Audi Sport North American, za sprawę honoru postawili sobie odzyskanie pierwszeństwa. Z czterech pierwszych pozycji do wyścigu startowały jednak samochody marki Peugeot. Rywalizacja zapowiadała się więc pasjonująco.
Na początku wyścigu doszło do groźnie wyglądającego wypadku. Swój bolid - ginetta-zytek - rozbił o barierę mistrz świata Formuły 1 z 1992 roku - Nigel Mansell. Brytyjczyk, który startował w Le Mans wraz ze swoimi synami Gregiem i Leo odwieziony został do szpitala. Na szczęście, lekarze nie stwierdzili u niego żadnych obrażeń.
Wypadek Mansella:
Pozostała część wyścigu również miała iście hitchcockowski scenariusz. Początki nie były udane zwłaszcza dla ekipy Audi. Na prowadzeniu z kilkuminutową przewagą były samochody Peugeota. Niedługo po starcie audi z numerem 7 miało niebezpieczny kontakt z operatorem jednej z kamer (w wyniku potrącenia doznał on złamania ręki).
Potrącenie kamerzysty przez audi
Po kilku godzinach ten sam samochód zderzył się też z BMW M3, pomalowanym wg projektu Bono (żadne M3 nie dojechało do mety). Na szczęście Niemcy szybko uprali się z uszkodzeniami i "szuflada" z nr. 7 wróciła na tor.
Co ciekawe, po 24 godzinach ścigania hasło "Vorsprung durch Technik"(przewaga dzięki technice), którym Audi od kilku lat promuje samochody, dowiodło swojej wartości. Gdy wszystko wskazywało na kolejne zwycięstwo Peugeota, francuski team przeżył prawdziwy dramat. Samochody zaczęły trapić kolejne usterki - ostatecznie defekty silnika wyeliminowały z wyścigu wszystkie przygotowane przez Peugeota maszyny.
Jako pierwsze linię mety minęło audi R15 TDI, zespołu Audi Sport North America, które pokonało 397 okrążeń. Dystans 5410,71 km, który przejechało prowadzone przez załogę: Mike Rockefeller (Niemcy), Timo Bernhard (Niemcy) i Romain Dumas (Francja) auto, to rekord w historii wyścigów Le Mans.
Niemiecka firma nie tylko odzyskała straconą w ubiegłym roku pozycję, ale też podkreśliła swoją dominację na tym torze. Na podium znalazły się wyłącznie samochody marki Audi. Drugie miejsce zajęła załoga: Andre Lotterer (Niemcy), Marcel Faessler (Szwajcaria), Benoit Treluyer (Francja), trzecie: Tom Kristensen (Dania), Dindo Capello (Włochy), Allan McNish (Szkocja). Obie załogi startowały w barwach Audi Sport Team Joest.
Po raz kolejny okazało się więc, że w Le Mans nie wygrywa wcale najszybszy, ale ten, któremu uda się dojechać do mety. Blamaż Peugeota zapowiada jednak niezwykle emocjonujący pojedynek obu producentów w przyszłym roku. Pytanie tylko, czy Francuzom uda się podnieść po tak dotkliwej porażce.
Dzięki kolejnemu sukcesowi Audi zrównało się w klasyfikacji zwycięzców z Ferrari. Oba zespoły, które mają na koncie po 9 zwycięstw w Le Mans 24, zajmują ex aequo drugie miejsce w kategorii najlepszych teamów. Najbardziej utytułowaną marką Le Mans jest Porsche - samochody ze Stutgartu zwyciężały aż 15-krotnie.