​Czy Hamilton rozbije niemiecki bank?

Negocjacje nowego kontraktu Lewisa Hamiltona z McLarenem nienaturalnie się przedłużają. Przed Anglikiem trudna decyzja, bo zespół z Woking nie jest już tą samą ekipą, w której Lewis debiutował przed sześciu laty, a w dodatku bajońskim wynagrodzeniem kusi kierowcę Mercedes.

Warto czekać na takie momenty jak ten. Dobrze pamiętam całą serię wypowiedzi Hamiltona, który mimo przejściowych problemów, przez lata nie ustawał w zapewnieniach o swojej lojalności względem zespołu, bez wsparcia którego jego wczesna kariera prawdopodobnie nie byłaby pasmem błyskotliwych sukcesów. McLaren stworzył Hamiltona, a ten wrósł w krajobraz zespołu tak mocno, że nawet teraz, gdy Lewis podobno jest bliski opuszczenia Woking, trudno wyobrazić sobie go w kombinezonie innej stajni. Jednak Hamilton wydaje się nie być już szczęśliwy w dotychczasowym otoczeniu i w najbliższym czasie jego lojalność zostanie poddana ogromnej próbie.

Reklama

Wbrew temu, co wcześniej mówiło się o negocjacjach Hamiltona z McLarenem, spór nie toczy się o drobiazgi, takie jak możliwość zatrzymywania przez kierowcę oryginałów wywalczonych trofeów. Przez sześć lat startów Lewisowi nie przeszkadzało stawianie na domowych półkach kopii okazałych nagród, więc trudno uwierzyć, że właśnie teraz sprawa stała się przeszkodą nie do przeskoczenia. Znacznie łatwiej uwierzyć w to, że Hamilton wykonał kilka prostych działań matematycznych i zdał sobie sprawę, że za kilka lat jego kariera zacznie niechybnie zbliżać się ku końcowi. A skoro tak, warto byłoby zarobić wystarczająco dużo, żeby wieść dostatnie życie bez rezygnowania z wygód i gwiazdorskiego statusu, do których Lewis przywykł będąc kierowcą Formuły 1. Nie można mieć o to do Hamiltona pretensji. W trakcie kariery w F1 świetni kierowcy zarabiają małe fortuny, ale czasy są niepewne, a historia zna przypadki nietrafionych inwestycji.

Nic dziwnego, że Hamilton zastanawia się nad przesiadką do Mercedesa, skoro za trzy lata pracy Niemcy oferują mu 60 milionów funtów (po dwadzieścia za każdy rok jazdy). Wystarczy dodać, że wciąż cieszący się statusem megagwiazdy Michael Schumacher zarabia nieco ponad 16 milionów funtów, chyba nieprzystające do jego aktualnych osiągnięć na torze. McLaren oferuje Anglikowi mniej niż zarabiane obecnie niecałe 10 milionów funtów rocznie, tłumacząc to trudniejszą sytuacją ekonomiczną w porównaniu z czasami debiutu Hamiltona w F1 (2007 rok). W takiej sytuacji lider zespołu musi czuć się niedoceniony. Ostatnio nazwał nawet ofertę zespołu - delikatnie mówiąc - mało satysfakcjonującą. Podpowiem jedynie, że przymiotnik, jakiego użył kierowca zaczynał się na literę "g". 

Wyboru nie ułatwia Hamiltonowi także atmosfera w McLarenie. Ekipa z Woking bardzo się zmieniła od czasu, gdy w dwóch pierwszych latach startów Hamiltona przewodził jej Ron Dennis. Chorobliwie metodyczny i skrupulatny, a nade wszystko wierny swojej wizji odnoszenia sukcesów z wychowankiem, Anglik traktował Lewisa jak syna. Ale zakulisowe gry o władzę oraz pokłosie skandalu szpiegowskiego z 2007 roku, dwa lata później zmusiły Dennisa do odsunięcia się w cień. Jego miejsce zajął Martin Whitmarsh, który choć Hamiltona ceni, wyraźnie nie zamierza faworyzować go w rywalizacji z Jensonem Buttonem. Na rolę kierowcy numer dwa nie godzi się także sam Button. Początkowo skazywany na pożarcie, spokojem i rozwagą stopniowo przekonywał do siebie zespół i podkopywał pozycję Hamiltona, często nie potrafiącego zapanować nad emocjami.

W zapewnianiu mu przywilejów, które były tak pomocne na początku kariery w McLarenie, nie pomaga zespołowi także Lewis. Niedawne (GP Belgii) wybryki kierowcy na Twitterze, na którym najpierw użył zawoalowanych w trzyliterowy skrót bluzgów, a następnie opublikował wykres danych telemetrycznych kwalifikacyjnego przejazdu swojego i Buttona, zmuszają do poważnego zastanowienia się nad relacjami kierowcy z zespołem. Tak samo zresztą, jak delikatnie manifestowane niezadowolenie Hamiltona po przekonującym zwycięstwie na Monzy, gdzie nie obyło się bez wspólnej celebracji sukcesu z szefostwem i członkami zespołu, ale według świadków była ona nieco wymuszona.

Wydaje się, że to wystarczające argumenty, żeby rozpocząć nowy rozdział kariery z Mercedesem. Ale ważenie plusów i minusów nie jest łatwe, bo jeśli Hamilton jest szczery w swoich zapewnieniach i rzeczywiście zależy mu na zwycięstwach, obranie kierunku na Brackley może nie pomóc mu w powiększaniu liczby wygranych wyścigów. Mija przecież trzeci rok startów zespołu pod szyldem trójramiennej gwiazdy, a obiecywanego szturmu na czołowe pozycje jak nie było tak nie ma. Pod tym względem McLaren jest znacznie stabilniejszym i pewniejszym miejscem pracy. Argumentem przemawiającym za Mercedesem jest natomiast fakt, iż od 2014 roku w F1 będzie obowiązywać nowa formuła silnikowa, a jako producent silników, Mercedes może na tym wiele zyskać i na dobre przesunąć się w górę stawki.

To, że Mercedes uparł się na zatrudnienie Hamiltona jest zupełnie zrozumiałe. Szefostwo ekipy musi bronić swoich niepewnych posad oraz udobruchać zarząd firmy, bo ten już od dłuższego czasu traktuje wydatki na fabryczny zespół jako nieuzasadnioną rozrzutność. Tym bardziej, że wyniki stajni raczej nie przynoszą legendarnej marce chluby. Hamilton miałby być zastrzykiem świeżego powietrza i gwarancją jazdy na najwyższym poziomie. W Mercedesie już dawno zorientowali się, że Schumacher najlepsze lata ma za sobą, a Nico Rosberg nie jest zawodnikiem ścisłej czołówki. Rozważania dotyczące tego, którego z nich Hamilton miałby zastąpić schodzą na dalszy plan - od obu jest znacznie szybszy i to on stałby się liderem projektu.

Mimo pojawiających się doniesień o niezadowoleniu Hamiltona postawą zespołu oraz niezadowoleniu członków ekipy zachowaniem Hamiltona, dla obu stron wygodniejszym rozwiązaniem byłoby kontynuowanie wspólnych startów. Ale to przecież naturalne i właściwe nie tylko Formule 1, że początkowo rokująca współpraca komplikuje się do stopnia, w którym utrzymanie przy życiu pasji wykonywania swojego zawodu oraz uniknięcie obustronnych frustracji jest możliwe tylko w przypadku rozstania i podjęcia nowych wyzwań. Hamilton nie ma się czego obawiać. Dzięki tytułowi mistrza świata zapisał się już w historii wyścigów Grand Prix, a lukratywny kontrakt z Mercedesem wcale nie musiałyby być jednoznaczne ze sportowym strzeleniem sobie w stopę. Kto nie ryzykuje, ten nie wygrywa. Hamilton powinien spróbować wybić się na niepodległość. Takie doświadczenie może uczynić go tylko silniejszym.

Jacek Kasprzyk

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy