Diesel od niemieckiego emeryta. Stan lalka
"Mercedes diesel od niemieckiego emeryta. Rocznik 2000, pierwszy właściciel, samochód absolutnie bezwypadkowy".
"Regularnie serwisowany, bez żadnych śladów korozji, autentyczny, udokumentowany przebieg. Stan lalka".
Takie ogłoszenie musiałoby zelektryzować pół motoryzacyjnej Polski. Zwłaszcza, że nie zawiera ani krzty kłamstwa. Gdy jednak przyjrzeć się bliżej, to...
Gregor, a właściwie Grzegorz, spędził większą część życia w Polsce. Od ponad 20 lat mieszka jednak w Niemczech, ma tamtejsze obywatelstwo, a niedawno przeszedł na emeryturę. Jest zatem rzeczywiście "niemieckim emerytem". Zresztą czy narodowość ma w tym wypadku jakiekolwiek znaczenie? Niezależnie od miejsca urodzenia, i po jednej, i po drugiej stronie granicy można spotkać zarówno flejtuchów, jak i pedantów.
Wspomniany mercedes, wyprodukowany w 2000 r., czyli w rozumieniu naszych speców od używanych samochodów "prawie nówka", to reprezentant klasy A, przez wielu spośród wspomnianych fachmanów uważanej co najwyżej za wersję demo "prawdziwego merca". Faktycznie jest napędzany jakże do niedawna jeszcze pożądanym przez rodzimych nabywców aut silnikiem wysokoprężnym, ale w jego najsłabszym wcieleniu: pojemność 1689 ccm, 60 KM mocy. Taka jednostka nie zapewnia imponujących osiągów. Według danych fabrycznych samochód rozpędza się od zera do setki w ciągu 17 sekund, osiągając maksymalną prędkość 150 km na godzinę. Cieniutko...
Właścicielem pojazdu jest wspomniany "niemiecki emeryt", ale na co dzień autem tym jeździ jego rdzennie polska, o wiele młodsza żona. I jak sama szczerze przyznaje, bynajmniej się z nim nie patyczkuje (mowa o mercedesie, nie o mężu...). Na wiodącej do pracy trasie - tam i z powrotem około 80 km autostradą - pędzi, ile fabryka dała.
A-klasse Gregora-Grzegorza przejechała dotychczas niespełna 290 tysięcy kilometrów. Jak na wiek samochodu i niemieckie realia to raczej niewiele. Gdyby jednak auto trafiło w ręce handlarza z Polski, z pewnością miałoby cofnięty licznik. Po prostu lubimy grać w tę grę - kupujący udaje, że wierzy w autentyczność przebiegu, bo chce w to wierzyć, sprzedający udaje, że bierze owo zaufanie za dobrą monetę.
Informacja o "absolutnej bezwypadkowości" nie zawiera żadnych pułapek. Omawiany mercedesik szczęśliwie uchronił się od stłuczek, nie licząc paru parkingowych obcierek. W zapewnieniu o regularnym serwisowaniu też nie ma jakiejkolwiek ściemy. No, może wypadałoby uściślić, że owo serwisowanie odbywało się przy okazji wizyt w Polsce, w zaprzyjaźnionym warsztacie pana Zenka i przy wykorzystaniu skombinowanych przezeń elementów.
- Za każdym razem płaciłem za usługę i części około 1000 złotych. W Niemczech rachunek byłby przynajmniej dwukrotnie wyższy - mówi Gregor-Grzegorz.
Tylko raz zdecydował się na dokonanie naprawy u siebie, w Monachium, bojąc się, że nie dojedzie do pana Zenka - wymiana dwóch wtryskiwaczy kosztowała około 400 euro. Aha, kiedyś żona Gregora-Grzegorza omyłkowo wlała do baku benzynę zamiast oleju napędowego. Było z tym później dużo problemów, a koszty naprawy (m.in. wymiana pompy paliwa) sięgnęły 1200 euro. Kłopoty sprawia też nietypowe ogumienie, w rozmiarze 155/70 R15. Nawet w Niemczech takie gumy nie są dostępne od ręki.
Niedawno w Polsce Gregor-Grzegorz tak nieszczęśliwie wpadł w wyrwę na ulicy, że uszkodzona z boku opona nadawała się tylko do wyrzucenia:
- W autoryzowanym serwisie Mercedesa bezradnie rozłożyli ręce. Musiałem zostać w kraju na jeszcze jeden, nieprzewidziany nocleg. Dopiero nazajutrz z pomocą znajomego udało się kupić nowego michelina. Kosztował z montażem 370 zł. Sporo.
Generalnie właściciel jest jednak ze swego mercedesa zadowolony ("przedtem jeździłem benzynowym bmw 320, które, kompletnie rozbite po wypadku, sprzedałem za 600 euro jakiemuś Hindusowi"). Chwali go za niezawodność ("właściwie się nie psuje; kiedyś nawalił jedynie przełącznik świateł, poza tym od czasu do czasu muszę wymienić jakiś element zawieszenia; klocki zmieniam co około 20 tys. km, dwa razy wymieniałem tarcze hamulcowe"), funkcjonalność ("podczas wyjazdów urlopowych wyjmujemy fotele z tyłu, a wtedy z A-klasy robi się wóz kempingowy, dwie osoby mogą się tam całkiem wygodnie przespać"), a przede wszystkim ekonomiczność. Auto pali średnio 5 litrów oleju na 100 km. Ma też, zdaniem Gregora-Grzegorza, całkiem wystarczające wyposażenie: elektryczne szyby z przodu, klimatyzacja, fabryczne radio z CD.
Czy na przesiadce z beemki do mercedesa "demo" nie ucierpiał jego męski prestiż?
- Nie. Tu, w Niemczech jeździ się skromniejszymi samochodami niż w Polsce. Nikt nie przywiązuje takiej wagi do marki czy modelu. Nie ma ambicji, by zaszpanować przed znajomymi i sąsiadami. Nie kupuje luksusowej terenówki, aby jeździć nią po mieście, bo przecież w teren się nie wybierze z obawy o zadrapanie lakieru.
- Kosztował 36 tysięcy marek, ale wystarczyło wpłacić sześć tysięcy. Na resztę dawali tzw. kreditkauf. Jakieś dwa tygodnie po przelaniu zaliczki zostaliśmy zaproszeni do zakładów Mercedesa, gdzie podjęto nas, razem z setką innych osób, śniadaniem oraz opowieścią o marce i fabryce. Przez wielką przeszkloną ścianę mieliśmy widok na parking, na którym stały wypucowane "nasze" mercedesy. Po kolei wjeżdżały na halę, gdzie wywoływano, wśród oklasków, nazwisko nabywcy. Taki show, zakończony wizytą w przyfabrycznym sklepie z akcesoriami. Samochód kupiłem na firmę. Oczywiście nie ma żadnych "kratek". Niemcy nie bawią się w takie absurdy. Jako "firmwagen" można nabyć i zarejestrować każde auto.
Mercedes od niemieckiego emeryta... Niestety, na razie nie jest na sprzedaż.
- Kolega jeździ volkswagenem golfem dieslem z 480 tysiącami kilometrów na liczniku, a zatem mój samochód ma jeszcze przed sobą ładnych parę lat życia. Nie zamierzam się nim rozstawać - mówi Gregor-Grzegorz.