Mazda CX-60, wielbłądy i bezdroża. To była podróż pełna wzlotów i upadków

Podróżowanie i motoryzacja. Te dwie rzeczy nie muszą iść ze sobą w parze, ale jestem jednym z tych, którzy właśnie tak lubią poznawać świat - zza kierownicy. Wycieczka do Maroka była więc spełnieniem marzeń i świetną okazją, by poznać się bliżej z dużym SUV-em japońskiej marki. W ciągu dwóch dni na pokładzie Mazdy CX-60 spędziłem ponad 20 godzin. To była podróż pełna wzlotów i upadków.

Dzień zaczął się o świcie słońca od dużego śniadania. Zgodnie z planem mieliśmy spędzić tego dnia w samochodzie kilkanaście godzin, więc warto było zadbać o solidny podkład. O godzinie siódmej rano samochody były już gotowe. Umyte, zatankowane po korek i wyposażone w masę niezbędnych rzeczy do przeżycia prawie całego dnia w samochodzie - gotówkę, wodę, suchy prowiant, przenośną lodówkę i pełnowymiarowe koło zapasowe, które zajmowało niemal cały bagażnik. Jak się później okazało, to właśnie ten element, zaraz po lodówce, okazał się w ciągu dnia najbardziej potrzebny. W prawdzie ostrzegano nas, że drogi po których będziemy jechać są słabej jakości, ale nie sądziłem, że będzie aż tak tragicznie.

Reklama

Pierwsze koty za płoty

Wszystko spakowane - pora ruszać. Początek był mało optymistyczny. Tuż przed rozpoczęciem jazdy okazało się, że system multimedialny w aucie płata nam figle i nie bardzo chciał współpracować. Mimo próby ratowania sytuacji przez technicznego pracownika, byliśmy zmuszeni zmienić samochód - tak z diesla przesiedliśmy się do hybrydy plug-in. Zdarza się, ale przynajmniej kolor pozostał ten sam. Cóż, cieszyłem się na jazdę 3-litrowym dieslem i gdzieś z tyłu głowy czułem, że byłby lepszym wyborem na długą i wymagającą trasę. Hybrydowy wariant nie tylko ma mniejszy bak, ale jednocześnie mniejszy zasięg. Głupio by było zatrzymać się na środku pustyni, prawda? Niestety, odwrotu już nie było. Jak się później okazało, moje obawy były słuszne.

Rzucili nas na głęboką wodę

Pierwsze kilometry pokonaliśmy ulicami Marrakeszu, ale na szczęście wciąż były to obrzeża. Na drogach panuje istne szaleństwo, wolna amerykanka. Przepisy ruchu drogowego oczywiście tu istnieją, ale nikt się nimi za bardzo nie przejmuje. Lokalsi nie przekraczają dopuszczalnej prędkości, ale jeżdżą tak, jakby jutra miało nie być. Pierwszeństwo jest tu pojęciem względnym, a widok rodziny przechodzącej przez rondo pomiędzy samochodami drugiego dnia już nie mnie nie dziwił.

Po kilkunastu minutach wyjechaliśmy już z miasta, a kilka wiosek dalej skończył się już asfalt. Z gładkiej drogi zjechaliśmy na pozostałości po wrześniowym trzęsieniu ziemi, który pozbawił wielu ludzi dachu nad głową i komunikacji. Niestety, innej drogi nie ma. Przez następne 150 kilometrów będziemy jechać po żwirze, kamieniach, dolach i dziurach. Teraz już rozumiecie, po co ta zapasowa opona.

To była kwestia czasu

Wreszcie po blisko trzech godzinach znaleźliśmy się na naszym pierwszym przystanku na wysokości ponad 2000 m n.p.m. Wspinaczka była męcząca, zwłaszcza dla opon i zawieszenia, ale widoki cudowne. Ciężko porównać je do austriackich, włoskich czy szwajcarskich Alp, gdyż tu jednak panuje zupełnie inny klimat, ale czerwień z wyblakłą zielenią też cieszy oko - pustynny klimat da się lubić. 

Wreszcie stało się to, o czym nas przestrzegano. Niedługo po rozpoczęciu jazdy nasi koledzy wpadli w tarapaty. No tak - spadek ciśnienia. Nieznaczny, ale to zwiastuje większe kłopoty. Powietrze ubywało naprawdę powoli, ale wreszcie, po niespełna godzinie przyszła pora na zaangażowanie do pracy lewarka. Minuta osiem i po sprawie - panowie z ekipy technicznej byli już doświadczeni. To zasługa poprzednich dwóch grup, które załatwiły 15 opon.

Tu czas się zatrzymał, ale kartą można zapłacić

Następnym przystankiem była dla nas stacja benzynowa. Cóż, nie było kawy z ekspresu, zimnych napoi i dużych parowek kręcących się na ruszcie. Na miejscu panował za to gigantyczny chaos i zbierały się tłumy, ale szczęśliwie uzupełnienie paliwa w naszych autach przebiegło sprawnie. Zajęli się nami panowie z obsługi stacji, którzy dysponowali terminalami płatniczymi - najpierw zatankowali do pełna, a później przeszli do płatności. W poszukiwaniu zasięgu w terminalu płatniczym podnosili wysoko ręce i chodzili w kółko, jednak finalnie się udało.

Stacja paliw była rzecz jasna zlokalizowana w większej miejscowości Taliouine, która tętniła życiem. Na drodze z Marakeszu do Ouarzazate minęliśmy takich kilka. Co można w nich dostrzec? Na ulicach widać mężczyzn i kobiety pracujących w pocie czoła, także duże grupy dzieci. Młodsze pokolenie jest zdecydowanie lepiej ubrane, często bardziej zadbane i wyposażone w tornistry oraz niekiedy także w mundurki szkolne. W godzinach popołudniowych pod szkołami roiło się od młodzieży, która przyjeżdżała na zajęcia niemalże nowiutkimi autobusami, których stan techniczny był nieporównywalnie lepszy od większości PKS-ów jeżdżących po polskich wsiach. Królewska administracja dba o przyszłe pokolenia. 

A skoro już o samochodach mowa - na trasie widziałem całą masę Dacii Sandero czy Logan oraz starych Peugeotów 106 i 206. Nie brakowało też Dokkerów i Rifterów, a także niezniszczalnych Mercedesów 190 (Baby Benz) i W124. Na swój sposób bardzo mi się to wszystko podobało - ludzie wyglądali na szczęśliwych z tym co mają i szeroko się uśmiechali na widok dużych japońskich SUV-ów. Każdy zwracał na nas uwagę, pokazywał palcami, obracał się i machał. Po krótkiej chwili ekscytacji poczułem jednak przygnębienie - kilkaset kilometrów od wielkiego miasta naprawdę toczy się inny świat.

Cały dzień na pustyni i wreszcie spotkałem wielbłąda

Reszta dnia minęła nam w towarzystwie kamieni, skał, drzew i pięknych horyzontów. Po środku niczego udało się nawet spotkać wielbłądy, które pod drzewem zajadały się gałęziami. Był to też pierwszy raz kiedy mieliśmy do czynienia z policją - na szczęście nie mieli złych intencji. Stróże porządku w oznakowanej Dacii pozdrowili nas szeroko się uśmiechając i pojechali załatwiać swoje sprawy.

Czas leciał nieubłaganie, słońce było coraz niżej, a niebo robiło się coraz bardziej szare. Zachód na pustyni mnie zaskoczył - nie był bowiem krwisto czerwony, niczym w filmach z National Geografic, tylko totalnie pozbawiony barw. Po prostu biało-szary. Zupełnie jakby ktoś nałożył mi na oczy filtr.

Wreszcie trochę zakrętów

Ostatnie kilometry były najlepszym podsumowaniem tego dnia. Wydawałoby się, że po blisko 10 godzinach za kółkiem wszyscy mamy już dość, jednak widok pięknych serpentyn pobudził nas jeszcze na chwilę. Szeroka ulica, długie proste i słońce które właśnie się z nami żegna - coś naprawdę niezapomnianego. 

Kilka minut przed planowanym dojazdem ekipa z białego Mitsubishi wskazuje nam drogę prowadzącą do nikąd i życzy spokojnej nocy. Po tak długim dniu już nic nie mogło mnie zaskoczyć, ale jednak. Drogą usypaną z kamieni ruszyliśmy przed siebie, aż naszym oczom ukazał się głęboki wąwóz - to była nasza stacja na tę noc.

Koniec dnia pierwszego

Pobudka znowu wczesna - było chwilę przed siódmą kiedy podano do stołu. Średnio wyspani złapaliśmy za walizki i wróciliśmy do naszych aut. Po krótkiej chwili cała nasza drużyna była już gotowa i wyruszyliśmy w poszukiwaniu paliwa. Jak się okazało, nie na każdej stacji można zatankować każdy samochód. Zielone pistolety z benzyną bezołowiową były zablokowane, w przeciwieństwie do tych z ropą. Kiedy załogi diesli zajęły się tankowaniem, my szukaliśmy innej stacji. Szczęśliwie ta była oddalona tylko o kilkanaście kilometrów i była na niej bezołowiowa.

Drugi dzień wyzwań i pięknych widoków

Zwarci i gotowi wyruszyliśmy dalej. Drugiego dnia do przejechania mamy jeszcze więcej kilometrów i spędzimy w autach jeszcze więcej czasu, a do zobaczenia będą jeszcze lepsze rzeczy - tak przynajmniej mówili organizatorzy. I mieli rację, bo już niedługo z płaskiej pustyni   przenieśliśmy się w góry. Tam po krótkiej przerwie na kawę zaczęła się prawdziwa wspinaczka, a krajobraz zmieniał się z każdym zakrętem i każdą kolejną wioską przez którą przejeżdżaliśmy.

W jednej drogi były asfaltowe, w drugiej nawierzchnia była mocno zniszczona i wybrakowana, a w trzeciej jechało się już tylko po dziurach. Mówiąc w skrócie - im dalej jechaliśmy, tym było tylko gorzej. Wreszcie z gruntowej drogi przenieśliśmy się do kamieniołomu, w którym trwał remont. Wyglądało na to, że w bliżej nieokreślonym czasie zostanie tamtędy poprowadzona droga. Ale to jeszcze nie teraz. Tak rozpoczęła się nasza wspinaczka na wysokość niemal 3000 metrów n.p.m. Na samym szczycie widoki odbierały dech w piersiach, a na horyzoncie było widać wyłącznie inne szczyty.

W tej sytuacji, z perspektywy dużego SUV-a z napędem na cztery koła, czułem się pewnie i bezpiecznie. Naprawdę ciężko było mi sobie wyobrazić, że mógłbym wjechać na tę drogę trasę mniejszym i nie tak dzielnym samochodem. Jakie było moje zdziwienie, kiedy na szlaku, pośród koparek i innych ciężkich maszyn budowlanych, dostrzegłem popularnego, francuskiego hatchbacka. Na szczęście kierowca ów auta nie próbował udowadniać nam swojej siły i ustąpił drogi większym. Chwilę później koszmarne, kamieniste podłoże zmieniło się w świeży, równy asfalt.

Z górki na pazurki. Hamulce mają dożywotni szacunek

Od tego momentu zjeżdżaliśmy już tylko w dół. Zamiast uważać na dziury i skały, przez dobre dwie godziny trzeba było pilnować prędkości i uważać na hamulce, by nie zostały przegrzane. Tutaj należy zrobić małą przerwę i głęboko ukłonić się w stronę japońskich inżynierów. Tarcze i klocki Mazdy CX-60 ani przez chwilę nie wołały o pomoc. Szybkie sekcje, duże prędkości oraz spora masa SUV-ów to coś z czym hamulce musiały sobie radzić przez dobre kilkaset kilometrów i nie pisnęły nawet raz.

Wreszcie pożegnaliśmy góry, a pierwsza stacja benzynowa przy drodze okazała się naszym kolejnym przystankiem. Tam wyprostowaliśmy nogi, napełniliśmy baki i pokrótce wymienialiśmy się wrażeniami z jazdy. Czas nas gonił, więc wróciliśmy za kółko. Im bliżej Marakeszu, tym jakby bardziej cywilizowane okolice z szerokimi, nowymi drogami. Człowiek przypomniał sobie także jak wyglądają drogowskazy, znaki ograniczenia prędkości i sygnalizacja świetlna. Można się śmiać, ale to dziwne uczucie nie widzieć sygnalizatorów przez kilka dni - na pustyni nie były potrzebne, bo wielbłądy, żółwie i owce przechodzą przez jezdnię kiedy mają na to ochotę.

Powrót do cywilizacji

Im bliżej miasta, tym także więcej aut i większe zamieszanie na drodze. Wprawdzie widać namalowane pasy, ale nikt się nimi nie sugeruje. Lokalsi jadą tak, jak podpowiada im intuicja i bardzo podobne podejście mają piesi, którzy w losowych miejscach mogą wyskoczyć na jezdnię. Wchodząc pod rozpędzone auto każdy by się wystraszył, ale dla mieszkańców Maroka to chleb powszedni. Żeby było ciekawiej, mijając się z SUV-em na centymetry są jeszcze w stanie się uśmiechnąć i pozdrowić gestem dłoni. Nikt tu nie ma do nikogo pretensji, bo wszyscy muszą gdzieś zaraz dotrzeć.

Dwa dni i ponad 1100 km. Wysiadłem wypoczęty

Trasa ponad 1100 km dla nowoczesnego SUV-a segmentu D to bułka z masłem. Bardziej doświadczony życiem kierowca dałby radę pokonać taki dystans z kilkoma przerwami jednego dnia. Łatwo powiedzieć, kiedy jedziemy autostradami ze średnią prędkością 140 km/h. Na pustyni tak szybko jeździć nie wolno, bowiem przez te dwa dni rzadko kiedy udało się przekroczyć “stówę".

Poza tym po dobrej jakości asfalcie też jechaliśmy tylko od czasu do czasu. W niektórych miejscach drogi były tak fatalne, że dla własnego dobra - oraz dobra ogumienia - nie przekraczaliśmy prędkości 30 km/h. W ciągu dwóch dni zaliczyliśmy setki dziur i spędziliśmy na przednich fotelach Mazdy CX-60 ponad dwadzieścia godzin. Mimo wszystko po tak intensywnej wyprawie wysiadłem z auta wypoczęty i zrelaksowany, co jest najlepszym dowodem na to, że Japończycy stworzyli naprawdę świetny, rodzinny samochód.

Mazda CX-60 lubi długie proste tak samo, jak ciasne i kręte serpentyny. W obydwu przypadkach zużywa zadowalające ilości benzyny lub ropy, jest naprawdę komfortowa i dzielna. Samochody, którymi przejechaliśmy cały ten dystans miały za sobą kilka tysięcy kilometrów, z czego sporą część przejechały po drogach Maroka. Nie byliśmy w końcu pierwszą grupą, a zawieszenie czy też hamulce nie dawały oznak zużycia. Jedno jest pewne - przeprowadzając kilkudniowy test na polskich drogach zapewne nie zauważyłbym tylu mocnych stron tego modelu.

Można więc wywnioskować, że Mazda CX-60 to moim zdaniem auto godne polecenia. Jednakże, gdyby miał wybierać, zapewne postawiłbym na 3-litrowego “ropniaka". Dużych SUV-ów z takimi silnikami będzie coraz mniej, a ten motor Japończykom wyjątkowo się udał. Hybryda plug-in również się sprawdzi w wielu scenariuszach, ale CX-60 to długodystansowiec. Ten 6-cylindrowy diesel pasuje jak masło do chleba. Podobne zdanie muszą mieć o tym modelu klienci odwiedzający salony marki, bowiem w Polsce sprzedaje się tyle samo wersji hybrydowych, co wysokoprężnych. Zapowiadany benzyniak o pojemności 3,3-litra niestety już się u nas nie pojawi.

Mazda CX-60 - dane techniczne i ceny

WersjaMazda CX-60 e-Skyactiv PHEVMazda CX-60 Skyactiv D
Rodzaj napęduAWDAWD
SilnikR4, benzynowy + silnik elektrycznyR6, wysokoprężny
Poj. silnika2488 cm33283 cm3
Moc372 KM przy 6000 obr./min.254 KM przy 3750 obr./min.
Moment obrotowy500 Nm przy 4000 obr./min.550 NM przy 1500-2400 obr./min.
Masa własna1980 kg1860 kg
Dopuszczalna masa całkowita2667 kg2516 kg
0-100 km/h5,8 sekundy7,4 sekundy
Prędkość maksymalna200 km/h219 km/h
Poj. zbiornika paliwa 50 litrów58 litrów
Rodzaj bateriilitowo-jonowa-
Poj. baterii17,8 kWh-
Zasięg w trybie EV63 km-
Długość 4745 mm4745 mm
Szerokość 2134 mm2134 mm 
Wysokość 1680 mm1681 mm 
Rozstaw osi 2870 mm2870 mm
Prześwit175 mm (felgi 20")175 mm (felgi20")
Poj. bagażnika 570-1726 litrów570-1726 litrów
Cenyod 261 900 złod 254 900 zł
INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: Mazda | Mazda CX-60 | Maroko
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy