Krzysztof Hołowczyc rozpłakał się...
Krzysztof Hołowczyc przyznał po powrocie do kraju, że kiedy wiedział, iż dla niego Rajd Dakar już się skończył, nie mógł powstrzymać łez.
"Ja, dorosły facet, płakałem" - wyjawił olsztyński kierowca w sobotę na lotnisku im. Fryderyka Chopina w Warszawie.
- Kto ponosi winę za wypadek na początku trasy trzeciego etapu 35. Rajdu Dakar?
- Krzysztof Hołowczyc: Kierowca Mini All 4 Racing, czyli ja, Krzysztof Hołowczyc. To był mój błąd i nie doszukuję się innych przyczyn. Była trzyipółmetrowa skarpa, zjechałem z niej i uderzyłem w ścianę przykrytą piachem. Rejestrator zapisał 58 km/godz, a więc nie była to imponująca prędkość. Nawet samochód nie został uszkodzony i chciałem jechać dalej.
- A jednak się nie dało.
K.H.: Wielokrotnie gdzieś tam o coś uderzałem, mając w konsekwencji mniejsze czy większe bóle, ale ten znacznie się różnił od tamtych. Kiedy wyszedłem z samochodu i się przewróciłem, wiedziałem, że dla mnie rajd się w tym punkcie skończył. Nie mogłem się powstrzymać od łez. Ja, dorosły facet, płakałem, patrząc na mijające mnie pojazdy. Nie mogłem się z tym pogodzić, że to już koniec, że nie tylko mój wielomiesięczny wysiłek włożony w przygotowania, ale i mechaników oraz wspierających mnie osób, poszedł na marne. Jak mówię teraz o tym, zakleszcza mi się gardło.
- Pierwsza czynność po wyjściu z samochodu, to...
- ...zadzwoniłem przez telefon satelitarny do żony. Nie musiałem wiele mówić, ona po moim głosie poznała, co jest grane. A córki dodały: "tato, ty wiesz z jakim spokojem przyjęła to mama". To bardzo dzielna kobieta. Naprawdę trudne jest życie z takim facetem jak ja.
- Ale czas jak rzeka płynie i nie wraca.
- K.H.: To prawda, czasu nie wrócimy i lepiej jest się odciąć od tego, co się zdarzyło, zapomnieć, aczkolwiek ja już wyciągnąłem z tego wypadku wnioski. Przede mną przerwa. Lekarze oceniają, że potrwa dwa, trzy miesiące. Dzielę to na pół i mam nadzieję, że za półtora miesiąca będę gotowy do jazdy. Ja już dziś chciałbym wsiąść do samochodu, jednak zabronili mi tego lekarze. Na razie muszę się poruszać na wózku, choć mnie nosi. Generalnie nie jest źle. Żebra bolą, śmiać się nie mogę, ukruszone są kręgi, ale trudno żeby było inaczej po takim uderzeniu. Na szczęście nie ma ubocznych skutków. Palce, dłonie i w ogóle ręce mam sprawne, nogi również.
- Trafił pan do dobrego szpitala w Limie?
- K.H.: Najlepszego w stolicy Peru. Jak na możliwości tego kraju, nie mam powodów, by narzekać, jednak... Jeśli w anglo-amerykańskiej placówce medycznej nikt nie mówi po angielsku, to ocena nie może być wysoka. Ale jestem już w Polsce, dzięki dobrej koordynacji połączeń lotniczych wyjątkowo szybko, i z tego bardzo się cieszę, chociaż miałem tam świetną opiekę. Odwiedził mnie i pomoc zaoferował charge d'affaires ambasady RP w Limie Dariusz Latoszek. Był także ambasador Czech, fanatyk tego sportu. Byli rodacy mieszkający w Peru. Razem ze mną przetransportowali do tego szpitala jeszcze sześciu innych zawodników, którzy również mieli wypadki.
- Ale pana pilot nie wymagał hospitalizacji?
- K.H.: I z tego bardzo się cieszę, że Portugalczyk Filipe Palmeiro wyszedł z wypadku prawie bez szwanku. Zresztą usiadł za kierownicą samochodu i zaprowadził go na biwak. Nie mogę mu nic zarzucić, starał się jak mógł najlepiej. Szkoda, że nie mogłem współpracować, jak do tej pory przez wiele lat, z pilotem Jean-Markiem Fortinem, ale Belg jest w innym zespole.
- Co słychać w polskiej reprezentacji?
- K.H.: Mogę przekazać same dobre wieści. Atmosfera jest świetna i kiedy mówi się, że w następnym rajdzie może być wprowadzona klasyfikacja narodowa, to my możemy być w niej wysoko. Jestem dumny z postawy chłopaków. Adam Małysz jedzie znakomicie, przede wszystkim mądrze, korzysta z podpowiedzi doświadczonego pilota jakim jest Rafał Marton, nie podnieca się, a trzeba pamiętać, że to dopiero jego drugi start w Dakarze. Także i quadowcy Rafał Sonik oraz Łukasz Łaskawiec są w czołówce, całkiem dobrze jedzie motocyklista Jakub Przygoński. Oby tak dalej, do mety w stolicy Chile; na razie jest półmetek.
- Po pana wypadku Sonik, kapitan reprezentacji Polski zapowiedział: jedziemy dla Krzyśka i jako pierwszy na swoim quadzie namalował dedykację "Hołek! Wracaj i zwyciężaj".
- K.H.: Doznałem nieprawdopodobnego wsparcia ze strony kolegów, a także kibiców. Gdy o tym mówię, to się ogromnie wzruszam, bo zachowali się tak, jakbym wygrał Dakar czy został mistrzem świata. Ludzie są niesamowici! Przecież mogli się odwrócić ode mnie, powiedzieć: Hołek nawaliłeś, wracaj do domu, i daj sobie spokój. Niech mi wolno będzie tą drogą podziękować wszystkim za to wielkie wsparcie. I chociażby tylko dla nich chcę się podnieść i ponowie stanąć na starcie najtrudniejszego na świecie rajdu terenowego. Chcę go wygrać dla kibiców! Już o tym myślę. Budzę się rano i pytam siebie: dlaczego nie jadę, co ja tu robię, gdy tam w Ameryce się ścigają? Dziś siedzę na wózku, ale ja jeszcze wstanę, jeszcze się podniosę.
- Walka o podium wiąże się z ryzykiem.
- K.H.: Oczywiście. Mógłbym jechać spokojniej i być na dziesiątym czy piętnastym miejscu. Dwukrotnie byłem w Dakarze piąty, ale takie lokaty już mnie nie interesują. Bój o zwycięstwo wiąże się z ryzykiem, jednak tego nie da się uniknąć. Musisz cisnąć gaz do dechy, bo rywale nie odpuszczają. Przez myśl mi nie przeszło, że ja mogę z mojego powodu nie osiągnąć mety. Bardziej obawiałem się awarii pojazdu, a tu zawiniłem ja. Powtórzę: nie winię nikogo, to był mój błąd.
Hołowczyc, który w czerwcu skończył 50 lat, po raz ósmy wystartował w Rajdzie Dakar i po raz czwarty musiał się wycofać. W 2009 i 2011 roku uplasował się na piątej pozycji. Rok temu wygrał, jako pierwszy Polak w historii, jeden z etapów, był też liderem, ale ostatecznie - po awarii samochodu - zajął dziewiątą lokatę.
Rozmawiał: Janusz Kalinowski