Auta elektryczne nigdy nie będą tanie jak spalinowe? Badania są jednoznaczne
Nieco ponad połowa respondentów, wybranych wśród przedstawicieli polskiej branży motoryzacyjnej, uważa, że ceny samochodów elektrycznych nigdy nie zrównają się z cenami pojazdów spalinowych. Sprawdzamy, czy rzeczywiście czeka nas taki pesymistyczny scenariusz.
Badanie dotyczące prognoz cen samochodów elektrycznych oraz możliwości zrównania się ich z cenami aut spalinowych, przeprowadziła firma Exact Systems, a wnioski przedstawiła w raporcie "MotoBarometr 2023. Nastroje w automotive w Europie". Możemy z niego dowiedzieć się, że według 51 proc. respondentów ceny te nigdy nie będą takie same. Co czwarty ankietowany uważa, że zrównanie cen nastąpi w 2035 roku, a 13 proc. że już w 2030 roku.
Jednocześnie trzech na czterech respondentów jest zdania, że koszt zakupu samochodu to jeden z najważniejszych czynników, jaki brany jest pod uwagę przy zakupie auta elektrycznego.
Zwrócił on uwagę też, że chociaż takie opinie mogą wydawać się pesymistyczne, to są zwyczajnie realistyczne. W pierwszym półroczu 2023 roku sprzedaż elektryków stanowiła jedynie 3,6 proc. sprzedaży wszystkich aut osobowych w Polsce. Sumarycznie na koniec lipca w naszym kraju było 42 265 samochodów elektrycznych (na 21 milionów pojazdów).
Opinia przedstawicieli polskiej branży motoryzacyjnej może niektórych dziwić o tyle, że ceny elektryków przez lata wyraźnie spadały. Wystarczy spojrzeć na to, ile kosztowały auta elektryczne w 2010 roku, kiedy to na rynku zaczęły pojawiać się pierwsze takie pojazdy, które nie były małoseryjnymi eksperymentami, ale ogólnodostępnymi i masowo produkowanymi samochodami. Dość skrajnym przykładem są bliźniaki Mitsubishi iMiEV, Peugeot iOn oraz Citroen C-Zero. Autka te miały niecałe 3,5 m długości, były wyjątkowo ciasne i tanio wykonane, napędzał je silnik o mocy 67 KM i mogły przejechać najwyżej 150 km na jednym ładowaniu. Gdy pojawiły się w Polsce kosztowały ponad 150 tys. zł. 10 lat później za te same pieniądze można już było kupić Volkswagena ID.3, czyli przestronnego kompaktowego hatchbacka, mającego w bazowej wersji 150 KM oraz zasięg na poziomie 350 km. Prawdziwa przepaść.
Spadek cen baterii oraz postęp technologiczny można było zauważyć nawet w ramach jednej generacji modelu. Przykładowo Volkswagen e-Golf zadebiutował z silnikiem o mocy 115 KM i zasięgiem 190 km, a już trzy lata później oferował 136 KM i 300 km zasięgu, za sprawą znacznie pojemniejszej baterii (35,8 kWh zamiast 24,2 kWh), która mimo to zajmuje tyle samo miejsca, co wcześniej stosowana. Jednocześnie cena elektrycznego Golfa spadła ze 157 tys. zł do 144 tys. zł. Wszystko wskazywało więc na to, że idziemy w stronę szybkiej poprawy parametrów elektryków, przy jednoczesnym wyraźnym spadku cen.
Ale nie dotyczyło to wszystkich samochodów. Przykładowo Nissal Leaf gdy debiutował w Polsce miał 109 KM, zasięg 200 km i kosztował 124 tys. zł. Obecnie oferowana generacja ma 150 KM, 270 km zasięgu, ale kosztuje 156 tys. zł. Również Volkswagen musiał ostatnio zrewidować swoje cenniki. Początkowo obiecywano, że model ID.3 będzie kosztował tyle samo co Golf z dieslem (wtedy było to około 120 tys. zł). Niestety producent zdołał zejść tylko do około 150 tys. zł, a obecnie ID.3 kosztuje 192 tys. zł. Taki wzrost wynika w dużej mierze z rezygnacji z dwóch najsłabszych silników oraz z małej baterii (co z kolei było spowodowane upraszczaniem oferty w odpowiedzi na kryzys związany z półprzewodnikami), ale dla potencjalnego klienta liczy się tylko to, że obecnie musi wyłożyć o 50 tys. zł więcej na elektryka Volkswagena, niż musiał parę lat temu, za czasów e-Golfa.
Ostatnie lata to czas poważnych zawirowań, nie tylko na rynku motoryzacyjnym. Pandemia koronawirusa, problemy z półprzewodnikami, a później rosnąca inflacja, bardzo niekorzystnie odbiły się na całej branży. Do tego doszły choćby rosnące koszty materiałów, które szczególnie mocno uderzyły właśnie w auta elektryczne.
Już rok temu informowaliśmy, że według firmy konsultingowej AlixPartners koszt zakupu materiałów potrzebnych do wyprodukowania jednego samochodu elektrycznego wyniósł 5076 dolarów, czyli o 2152 dolary więcej niż w roku 2020. Aż 3100 dolarów z tej kwoty to koszty ponoszone w związku z elektrycznym napędem. W tym samym okresie koszty zakupu materiałów potrzebnych do wyprodukowania jednego samochodu spalinowego wyniosły 1851 dolarów, co oznacza, że były o 376 dolarów większe niż dwa lata temu. Co więcej, liczby te obejmują również produkcję samochodów hybrydowych (bez możliwości ładowania).
O ile więc w 2020 roku różnica w cenie surowców potrzebnych do wyprodukowania auta spalinowego i elektrycznego wynosiła 1449 dolarów (wyprodukowanie samochodu elektrycznego kosztowało niemal tyle, ile dwóch samochodów spalinowych), o tyle dziś różnica ta sięga 3225 dolarów, a więc kosztu zakupu materiałów do wyprodukowania jednego auta na prąd jest niemal trzy razy wyższy niż koszt zakupu surowców potrzebnych do wyprodukowania auta spalinowego.
Na koniec zaznaczmy jednak, że już dzisiaj można spotkać samochody elektryczne kosztujące tyle samo, co ich spalinowe odpowiedniki. W niektórych przypadkach mogą nawet kosztować znacznie mniej. Doskonałym przykładem jest tutaj BMW i4 oraz spalinowa seria 4. Bazowa wersja tego pierwszego ma 286 KM i kosztuje 259 tys. zł, podczas gdy porównywalna seria 4 ma 245 KM i kosztuje 247 500 zł. Różnica całkowicie pomijalna. Co więcej, topowe i4 ma 544 KM i jest wycenione na 362 500 zł, podczas gdy 510-konne M4 Competition xDrive to wydatek 489 tys. zł. Z kolei Audi RS e-tron GT mające 646 KM kosztuje 631 tys. zł, zaś 630-konne RS7 Sportback performance wyceniono na 672 tys. zł.
Podobne przykłady można mnożyć, a wniosek płynie z nich jeden. W przypadku drogich i naprawdę mocnych samochodów, elektryki już teraz mogą kosztować tyle samo, co auta spalinowe, a nawet być od nich wyraźnie tańsze. Zastosowanie mocniejszego silnika elektrycznego wiąże się ze stosunkowo niedużymi kosztami, podczas gdy jednostki spalinowe mogą diametralnie podnosić ceny, szczególnie w przypadku wersji usportowionych. Dlatego też część producentów elektryfikację gamy rozpoczęła właśnie od modeli dużych i drogich, aby oferować elektryki w przedziałach cenowych, do jakich byli przyzwyczajeni ich klienci.
Niestety nie ma to dużego wpływu na rozpowszechnienie aut elektrycznych. Do tego potrzebna jest obniżka cen w najbardziej popularnych segmentach, a w nich ceny zaczęły ostatnio rosnąć. Biorąc zaś pod uwagę jak bardzo zmieniła się sytuacja na rynku w ciągu ostatnich kilku lat, nie sposób przewidywać czy i kiedy trend się odwróci i elektryki w naturalny sposób (a nie poprzez sztuczne obniżanie ich cen i nakładanie drakońskich podatków na auta spalinowe, jak przez lata robiła to choćby Norwegia) zrównają się cenowo z autami spalinowymi. Jak pokazują ostatnie lata, realia mogą okazywać trudne do przewidzenia, a zdawałoby się naturalne trendy, potrafią się odwracać. Najnowszym z takich zaskoczeń są informacje o wstrzymywaniu produkcji elektryków przez europejskie marki, spowodowane znacznie mniejszym zainteresowaniem tymi autami, niż przewidywano. To też nie służy popularyzacji samochodów elektrycznych, która miała doprowadzić do spadków ich cen.