Dakar 2020

Dakar. Trudny odcinek dla quadowców i motocyklistów

Długi odcinek pustyni porośnięty tzw. camel grassem, czyli twardymi kępami roślinności, dał się we znaki polskim quadowcom i motocyklistom na piątym etapie Rajdu Dakar. Narzekali też na zimno, a Rafał Sonik o włos uniknął poważnego wypadku.

"Wjechaliśmy w prawdziwą pustynię. Dla mnie dzisiaj zaczął się Dakar, bo te wcześniejsze dni były pełne kamieni, na których nie można było uzyskać dużych prędkości. Dzisiaj tak naprawdę zobaczyłem jaka ta pustynia jest potężna. Przez 220 kilometrów nie było widać nikogo. Jechaliśmy po piachu porośniętym twardą trawą. Ostatnie 100 kilometrów trzeba było stać, bo było dużo takich nierówności podbijających quada" - opisywał Kamil Wiśniewski z Orlen Teamu, który uzyskał ósmy rezultat.

"To był bardzo wyczerpujący etap, ale jestem z niego zadowolony, chociaż tradycyjnie już na długich prostych odcinkach ustępowałem rywalom mającym szybszy, stiuningowany sprzęt" - dodał.

Reklama

Sklasyfikowany o miejsce wyżej Sonik jest zadowolony przede wszystkim z tego, że dojechał do mety.

"Przegonili nas po skrajnie nierównym terenie. Mieliśmy przyjemność poznać pustynię od wyboistej strony, czułem się jak na dawnych polskich drogach z dziurami. Aż się przestraszyłem, ile mój quad pali w takich warunkach. Dlatego próbowałem jechać bokiem po bardziej przyczepnym terenie, ale za to nadrabiałem trochę dystansu. Jest satysfakcja, że się pokonało taki męczący odcinek.

- Ale był moment, że włosy mi dęba na głowie stanęły, aż się kask podniósł. Na 60. kilometrze w road booku było ostrzeżenie o leżącym drzewie i skałce. Ok. Ale kilkaset metrów dalej już nie, a była tam taka podwójna piaskowa fala, na którą się wjeżdżało z ogromną prędkością. A za nią niewidoczny zza wzniesienia wielotonowy głaz, który o włos ominąłem. Gdybym w niego trafił, to na pewno ten Dakar by się dla mnie skończył. Zniszczyłym quada, a pewnie i sobie coś zrobił. Musnąłem go felgą. Naprawdę brakowało centymetra, żebym już nie jechał" - podkreślił.

Motocyklista Orlen Teamu Maciej Giemza do etapu przystąpił w kiepskim nastroju, ponieważ rano okazało się, że jego kolega z zespołu Adam Tomiczek nie może kontynuować rywalizacji.

"To trudne, ale staram się wyrzucać takie rzeczy z głowy. To się zdarza na Dakarze cały czas. Bardzo szkoda, że Adam nie jedzie, bo we dwójkę zawsze lepiej. Czasami się spotykaliśmy na trasie i to dodawało otuchy. Ale on nie mógł się nawet schylić, żeby zawiązać buty. Ja w jego sytuacji zrobiłbym to samo, szkoda ryzykować" - powiedział.

Także on zwraca uwagę na trudny teren czwartkowego etapu.

"Bardzo męczący był ten camel grass. Bardzo podbija i odezwał się mój stary problem z nadgarstkiem. Trzeba uważać, żeby nie przelecieć przez kierownicę. Myślę, że właśnie tak załatwił się Sam Sunderland. Przejeżdżałem obok niego, gdy był opatrywany, a obok już stał helikopter" - wspomina.

Dokuczało mu także co innego. "Strasznie zmarzłem na 80-kilometrowej dojazdówce, zwłaszcza dłonie. Później nie było lepiej, bo musiałem się rozebrać przed startem na odcinek specjalny. To trochę paradoksalne, bo pustynia kojarzy się z czymś odwrotnym" - zauważył.

Na trudy etapu zwraca uwagę także jadący Mini Jakub Przygoński, który uzyskał dziewiąty rezultat.

"To był ciężki odcinek także dla samochodów, a mogę to porównać, bo wiele lat jeździłem motocyklem. Wydawało mi się, że jestem szybki, ale okazało się, że inni byli lepsi. Tego gazu było trochę za mało, ale starałem się jechać uważnie, bo wjechanie na taką twardą kępę trawy może się źle skończyć dla zawieszenia" - zauważył.

W piątek kierowców czeka jeden z najdłuższych etapów tegorocznego Dakaru. Przejadą 830 kilometrów z Ha’il do Rijadu. Odcinek specjalny liczy 478 km. Na sobotę zaplanowano jedyny dzień przerwy.

PAP
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy