Biurokratyczny idiotyzm
Mija właśnie 30 lat, od kiedy mam prawo jazdy.
Pamiętam jeszcze, jak jeździłem "Maluchem" po Gdyni, przełamując lęki związane z gęstym i szybkim ruchem drogowym, jakim charakteryzowało się to miasto. Ale instruktorzy potrafili łagodnie zwalczać te lęki, w efekcie czego na moim kursie na 26 osób oblała tylko jedna...
I pamiętam jeszcze uporczywe uczenie się przepisów przy pomocy wykładowcy, który robił, co mógł, by wyjaśnić znaczenie różnych sformułowań. Bo i kadra na kursie, mój ojciec, doświadczony kierowca - wszyscy oni podkreślali, że każdemu można udowodnić błąd lub wykroczenie. Ale jeśli naprawdę wiesz, co zapisano w "Prawie o ruchu drogowym", nie dasz sobie wcisnąć ciemnoty. I nie zapłacisz przynajmniej mandatu za coś, czego nie zrobiłeś, tylko dlatego, że ktoś chce cię udupić lub wykonać plan mandatów. Nie mówiąc już o tym, że jednak zdawanie egzaminu - nawet praktycznego, z jazdy - jest łatwiejsze, jeśli się wie, co i dlaczego. Ja na przykład na egzaminie nie dałem sobie wmówić, że powinienem bezwzględnie zatrzymać samochód tuż przed sygnalizatorem lub znakiem STOP, bo przepisy mówiły wyraźnie, że pojazd należy zatrzymać "?lub w miejscu, z którego najlepiej widać sygnalizację lub najdogodniej można ocenić sytuację". Egzaminator udał, że właśnie chciał sprawdzić moją znajomość przepisów i przez zaciśnięte zęby pochwalił moją postawę. Warto było?
Ciąg dalszy na następnej stronie
Po zrobieniu prawa jazdy starałem się zawsze nadążać za zmianami przepisów - każda nowelizacja "Prawa o ruchu drogowym" jest przecież wydawana z komentarzami i łatwo przyswoić sobie nowości, jeśli się dobrze znało przepisy uprzednio. Takie podejście do znajomości prawa opłaciło mi się co najmniej pięć razy podczas dyskusji z milicją, a potem policją.
Dlaczego o tym opowiadam? Bo mój syn już jest tak starym facetem, że sam robi prawo jazdy. I usiłuję mu wbić w głowę te same mądre zasady. Ale on reaguje dziwnie, na tyle dziwnie, że dziś spróbowałem wirtualnie - online - zdać egzamin teoretyczny wedle obecnie obowiązujących zasad. I co? Choć przepisy znam równie dobrze jak zawsze (nadal odświeżam sobie pamięć na ten temat), oblałem. Okazało się, że w aż czterech na 18 przypadków udzieliłem nieprawidłowej odpowiedzi (wolno popełnić trzy błędy).
Oczywiście, szlag mnie trafił i zacząłem zgłębiać komentarze do mojego "egzaminu". I okazało się, że wszystkie cztery moje "błędy", przez które nie dostałbym prawa jazdy, polegały na niezaznaczeniu tak wiekopomnych drugorzędnych odpowiedzi, jak "Uważnie się rozglądać po otoczeniu" albo "Zachować podwyższoną uwagę". Były to, podkreślam, dodatkowe odpowiedzi, obok prawidłowo przeze mnie zaznaczonych najważniejszych, w rodzaju, że nie wolno mi omijać autobusu szkolnego, który zatrzymał się przede mną i wypuszcza dzieci - czyli jak najbardziej prawidłowych i naprawdę znaczących.
W efekcie poczułem się zmuszony do przełamania wieloletnich przyzwyczajeń i powtarzam Młodemu, że ma po prostu zdać i zdobyć ten papierek. Nie nudzić mi codziennie, że wykładowca opowiada pierdoły, i to w sposób, który dosłownie usypia kursantów, że nie umie odpowiedzieć sensownie na najprostsze z punktu widzenia potencjalnego kierowcy kwestie, że każe po prostu uczyć się na pamięć pytań i odpowiedzi testowych. I że instruktor w czasie jazd najbardziej zwraca uwagę na to, żeby auto jak najmniej paliło, a nie odezwał się jeszcze przez 10 godzin jazd ani słowem np. na temat ułożenia rąk na kierownicy czy ruszania nimi podczas pokonywania zakrętów.
Ma zdać. Niech się nauczy na pamięć 1000 kombinacji pytań i jak małpa reaguje na pytania na monitorze. Niech grzecznie wykonuje idiotyczne polecenia instruktora i unika sytuacji, przed którymi on go ostrzega w kontekście egzaminu. Niech po prostu zda. Reszty nauczę go ja sam albo PRAWDZIWI instruktorzy w szkole bezpiecznej jazdy. Nieważne, Opla, Skody czy Renault. Bo tam zatrudnia się fachowców, którzy wiedzą, jak POWINNO się jeździć i czego każdy kierowca powinien się nauczyć.
Mój syn dostanie odpowiedni instruktaż, bo ja wiem, że powinien. I wiem też, jaki i gdzie. Ale co mają zrobić tysiące ludzi, którzy po pięć razy podchodzą do tej samej bzdury, w której instruktor z linijką mierzy odległość od krawężnika i oblewa kursanta za rzekomą nieumiejętność parkowania, ale nie obchodzi go kompletnie, czy taki człowiek umie JEŹDZIĆ. I czy przepisy "Prawa o ruchu drogowym" są dla niego jasnymi wytycznymi, czy tylko tytułem książeczki, który się przewija w wykutych na blachę pytaniach i odpowiedziach.
Może już najwyższy czas na reformę totalną w systemie szkolenia kierowców... Czyli wysadzenie tego całego bagna w powietrze i zrobienia od nowa? Bo nie pomogą postępowania prokuratorskie, kamery i dyktafony, jeśli cały system jest po prostu biurokratycznym idiotyzmem, a nie szkoleniem KIEROWCÓW. Maciej Pertyński, Auto Moto