Policja pręży muskuły, a śmierć nadal zbiera żniwo

Gdyby nie było tragicznie, byłoby wręcz śmiesznie. Co roku o tej porze policja zaczyna prężyć muskuły.

W mediach pojawiają się informacje o wyjątkowej mobilizacji służb porządkowych, o tysiącach funkcjonariuszy uczestniczących w akcji "Znicz", o licznych patrolach czuwających nad bezpieczeństwem na głównych szlakach komunikacyjnych i w pobliżu cmentarzy. Niestety, co roku również nie trzeba być nadzwyczajnie przenikliwym prorokiem, aby przewidzieć, że w święto zmarłych i poprzedzających je dniach na polskich drogach zginie co najmniej kilkadziesiąt osób, a kilkaset zostanie rannych. A zatem: "Staraliśmy się jak nigdy, ale wyszło jak zawsze".

Reklama

Oczywiście można rzec, że mimo wszystko wzmożony wysiłek policji nie idzie na marne. Trudno przecież wykluczyć, że część z prowadzących po pijanemu samochody kierowców uniknęła najgorszego, bo wcześniej została wyłapana przez alkomaty, a niektórzy z miłośników dużych prędkości ocalili życie, bo po namierzeniu przez radary przez pewien czas zwolnili nacisk na pedał gazu. Trudno wykluczyć, ale trudno też udowodnić zbawienne skutki policyjnych działań.

Na nic akcja "Znicz", na nic apele o zachowanie ostrożności. Wypadki w tym czasie zdarzają się i będą się zdarzać. Choćby dlatego, że ich liczba jest wprost proporcjonalna do intensywności ruchu; 1 listopada, a w przypadku takiego jak w tym roku układu dat i dni tygodnia, podczas całego pierwszolistopadowego długiego weekendu, wyjątkowo dużego. Na drogi wyjeżdżają masowo także ci, którzy na co dzień rzadko używają samochodów. Są z tego powodu zestresowani. Zwłaszcza, że akurat w ostatni weekend października następuje zmiana czasu i o godzinę wcześniej zaczyna zapadać zmrok. Jest ciemno, mglisto, jezdnię zalegają opadłe liście. Kierowcy, ponaglani przez pasażerów, denerwują się, czy zdążą, czy znajdą miejsce do zaparkowania blisko cmentarnej bramy. Na poboczach, często nieoświetlonych, pozbawionych chodników, pojawia się mnóstwo pieszych. Ubranych na ciemno, więc słabo widocznych, zaaferowanych, nieostrożnych. Nic dziwnego, że to właśnie oni stanowią w tych dniach znaczną część ofiar wypadków.

Do tego dochodzi pośpiech. Polska tradycja nakazuje, by 1 listopada lub tuż przed albo po tym dniu odwiedzić wszystkie groby bliskich, niekiedy rozrzucone po różnych miejscach kraju. Nawet te przez resztę roku kompletnie zapomniane. Jedziemy 100 kilometrów tylko po to, by zapalić znicz i po kilku minutach popędzić na następny cmentarz. Dla wielu osób jest to także okazja do spotkań z raz do roku widywaną rodziną. Zakrapianych alkoholem. Nieważne, że nazajutrz trzeba zasiąść za kierownicą i znowu ruszyć w drogę.

W takich okolicznościach śmierć zawsze będzie zbierać na polskich drogach tragiczne żniwo. I nic tu nie pomogą apele mediów i policyjne akcje. Zmienić się muszą zwyczaje. Ogromne znaczenie miałby z pewnością głos Kościoła. Czy nie warto ogłosić, że 1 listopada wystarczy pomodlić się za dusze zmarłych w najbliższym kościele, a na ich groby wybrać się w dowolnym innym dniu roku? W trosce o bezpieczeństwo żyjących, by zbyt szybko nie dołączali do grona tych, którym spieszymy zapalić znicze...

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy