Jaka będzie przyszłość F1?
W miniony weekend rozpoczął się nowy sezon Formuły 1. Jak zawsze, przyniósł one wiele zmian. Najważniejsze wśród regulaminowych nowości to zakaz tankowania, zmniejszenie szerokości przednich kół i wprowadzenie nowych zasad punktowania.
Jednak poza zmianami technicznymi, niepostrzeżenie ten najdroższy samochodowy sport przechodzi jeszcze jedną ewolucję - Formuła 1 powoli staje się rywalizacją międzypaństwową, w której biorą udział reprezentacje narodowe.
W historii F1 łatwo doszukamy się różnych epok. Przez większość czasu dominowały zespoły prywatne, wśród których od czasu do czasu pojawiały się teamy producentów samochodów. Z nasileniem tej tendencji mieliśmy do czynienia w ostatnich latach, jednak - jak pokazała niedaleka przeszłość - niekoniecznie musi to być dobre dla tej dyscypliny sportu.
W firmach motoryzacyjnych decyzja o przystąpieniu do rywalizacji w Formule 1 jest poparta głębokim rachunkiem ekonomicznym, zgodnie z którym bilans zysków i strat musi wychodzić na plus.
Jeśli jednak warunki rynkowe się zmienią i do interesu trzeba dokładać, księgowi bez chwili wahania skreślają kosztowną pozycję nazwaną Team F1. Dokładnie tak postąpiła Toyota, Honda czy ostatnio BMW, a w dużej mierze także Renault.
Tymczasem w zespołach prywatnych ściganie się jest filozofią życia i nikt nie myśli o zarabianiu, co nie znaczy, że nie myśli o pieniądzach. Przykład Petera Saubera pokazuje, że wiara, nadzieja i pasja pozwalają walczyć i skutecznie pozyskiwać sponsorów.
Obecnie jesteśmy jednak świadkami nowego trendu, który pojawił się w Formule 1, a którego Bernie Ecclestone, szukając sposób ograniczenia kosztów, raczej nie brał pod uwagę. Otóż F1 częściowo zamienia się w rywalizację reprezentacji narodowych.
Powstanie US F1 nie było zaskoczeniem. Amerykanom dumę narodową wbija się do głów od małego, więc jedyną nadzieją na wejście na nasycony sportami motorowymi amerykański rynek (dragstery, NASCAR, Indycar) z dyscypliną, w której niemal nie ma wyprzedzania, było uderzenie w nutę patriotyczną. Dlatego zespół - wbrew wszelkim rachunkom ekonomicznym - swoją siedzibę miał mieć na kontynencie amerykańskim, a wśród kierowców miał się znaleźć przynajmniej jeden Amerykanin. Ostatecznie okazało się, że sponsorów pozyskać się nie udało i US F1 w Formule 1 - przynajmniej w tym sezonie - nie zobaczymy.
Założyciele amerykańskiego zespołu poszli śladami wytyczonymi przez hinduskiego miliardera Vijaya Mallya. Biznesmen, który jest m.in. właścicielem lini lotniczych Kingfisher (wśród potentatów tej branży pojawiła się moda na inwestowanie w Formułę 1, właścicielem Virgin Racing jest Richard Branson, do którego należą Virgin Airlines, a szefem Lotusa - właściciel AirAsia, Tony Fernandes) w 2007 roku przejął słabego Spykera i utworzył zespół Force India. Patriotyczne barwy nie przeszkodziły Mallyi w zachowaniu trzeźwego spojrzenia na świat, dlatego nie zdecydował się na hinduskich kierowców. Zespół, początkowo wyśmiewany, w zeszłym sezonie zaliczał się do solidnych średniaków, zaliczając pierwsze pole position i pierwsze miejsce na podium.
Patriotyzm oraz fascynację osobą Fernando Alonso (w Hiszpanii odegrał on podobną rolę, jak Robert Kubica w Polsce) postanowili wykorzystać nowi właściciele nowego hiszpańskiego zespołu. Team powstał jako Campos, a nazwa pochodziła od nazwiska założyciela, byłego hiszpańskiego kierowcy wyścigowego. Tuż przed sezonem w zespół został przejęty przez hiszpańskiego biznesmena, którego pierwszą decyzją była zmiana nazwy na Hispania Racing Team. Co ciekawe, kierowcą HRT będzie siostrzeniec legendarnego Ayrtona Senny, Bruno oraz pochodzący z... Indii Karun Chandhok.
Od tendencji do tworzenia zespołów narodowych nie uciekli nawet najwięksi Formuły 1. Jedynym producentem, który w tym sezonie zdecydował się na stworzenie własnego zespołu jest Mercedes. Niemiecki koncern przejął mistrzowski Brawn GP, zmienił mu nazwę i... zatrudnił niemieckich kierowców - Michaela Schumachera i Nico Rosberga. Oczywiście nikt nie zamierza rezygnować z Mercedesa w nazwie, jednak przekaz jest jednoznaczny.
Dokładnie tę samą strategię przyjął zespół McLarena. Zespół z Woking zatrzymał Lewisa Hamiltona i przejął obecnego mistrza świata Jensona Buttona. Dla Brytyjczyków, którzy są wielkimi fanami motoryzacji w ogóle, a których przemysł samochodowy znalazł się na dnie, fakt istnienia niemal całkowicie angielskiego zespołu (kto by tam pamiętał o silnikach Mercedesa) ma niebagatelne znaczenie.
O randze jaką Formuła 1 ma na Wyspach, najlepiej świadczy narodowa dyskusja na temat tego, czy GP Wielkiej Brytanii powinna odbywać się na Silverstrone czy Donington. A o kompleksach - fakt, że Anglicy uważają, że nowy, mający malezyjskich właścicieli Lotus to profanacja. "Bo Lotus to był angielski i już go nie ma, a nowi właściciele co prawda kupili prawa do marki, ale nie powinni z nich korzystać", więc zespół powinien nazywać się inaczej...
Nie sposób również nie wspomnieć o Ferrari. Wprawdzie włoski zespół jest całkowicie prywatny, a jego kierowcami są Brazylijczyk i Hiszpan, nie przeszkadza to jednak Włochom uznawać go za dobro narodowe...
A Polacy? Nam pozostaje przerzucić swoje sympatie (bądź antypatie, jeśli samochód będzie wolny i awaryjny) z zespołu niemieckiego na francuski. I nawet jeśli bolid Roberta Kubicy nie da mu możliwości walki o najwyższe cele, to zawsze będziemy mogli się cieszyć, gdy polski kierowca pokona swojego partnera z zespołu. Z Niemcami rachunki już wyrównane, teraz przyszła pora na Rosjan!