Belgijskie zaćmienie umysłów
Długa wakacyjna przerwa najwyraźniej zaszkodziła niektórym uczestnikom cyklu Grand Prix. Wydaje się, że kilku zawodników nie przestawiło się jeszcze w tryb skupienia i wytężonej pracy, a na belgijskim torze w Spa-Francorchamps byli obecni tylko ciałem. Oczywiście pojawienie się problemów było w takiej sytuacji tylko kwestią czasu.
Nadzieje na to, że po sierpniowej przerwie Formuła 1 wróci do życia w swoim najlepszym emocjonującym wydaniu, okazały się płonne. Grand Prix Belgii było dość nudnym spektaklem. Mogło być inaczej, gdyby z rywalizacji na pierwszym okrążeniu wyścigu nie odpadli Fernando Alonso, Lewis Hamilton, Sergio Perez, a także winowajca spektakularnej kraksy - Romain Grosjean, który solidnie zapracował na opinię wyścigowego bałaganiarza recydywisty (siódma kolizja na pierwszym kółku w dwunastu tegorocznych rundach). W Belgii bezmyślnością popisał się nie tylko on, ale to jego "występ" okazał się chyba najbardziej brzemienny w skutkach i miał największy wpływ na losy wyścigu.
Trudno powiedzieć, co naprawdę myślał Grosjean, gdy na dojeździe do pierwszego zakrętu odbił do wewnętrznej, wprost w lewy bok auta Lewisa Hamiltona. Pewnie nic. Po wszystkim nie przyznał się do winy, choć powtórki telewizyjne wyraźnie pokazują, że nie zostawił Hamiltonowi miejsca na uniknięcie zderzenia. Nieprzemyślany, agresywny manewr zakończył się kontaktem samochodów i kraksą, w której Alonso cudem uniknął poważnych obrażeń głowy, jakich mógł doznać, gdyby wybite w powietrze auto Grosjeana nie przeleciało nad Ferrari Hiszpana, a na nie spadło. Na szczęście nikomu nic się nie stało i zamiast zastanawiać się nad przykrymi konsekwencjami ryzykownej jazdy francuskiego kolegi, wszyscy poszkodowani bez problemu (choć już nie za sterami swoich maszyn) wrócili do garaży.
W tym miejscu trzeba pochwalić sędziów, którzy w samą porę wykazali się stanowczością i odsunęli Grosjeana od startu w GP Włoch. Może dzięki temu krewki Francuz ochłonie i znajdzie czas na głębszą refleksję nad swoją jazdą. Jeszcze przed reakcją sędziów na odrobinę ekspresji, będąc blisko Grosjeana, pozwolił sobie Hamilton. Anglik ostentacyjnie popukał się w czoło, dobitnie dając kierowcy Lotusa do zrozumienia, kto jego zdaniem odegrał w całym zajściu niechlubną rolę.
McLaren bez tajemnic
Hamilton ocenił całe zajście zupełnie trafnie. Szkoda, że gorzej wychodzi mu ocena, a właściwie przewidywanie następstw swoich działań. Mam na myśli wyczyny Lewisa na serwisie społecznościowym Twitter. Po sobotnich kwalifikacjach, Anglik za pośrednictwem serwisu w dość niewybrednych słowach wyraził swoje zdziwienie dotkliwą porażką poniesioną z rąk zespołowego kolegi Jensona Buttona, od którego zwykle jest szybszy. Okazało się, że inżynierowie McLarena zapewnili wcześniej Hamiltona, iż nowa wersja tylnego skrzydła, na którą zdecydował się Button, nie da mu wielkiej przewagi szybkości nad specyfikacją, z której miał korzystać Hamilton. W rzeczywistości na samej tylko prostej Lewis tracił ponad 0,5 sekundy.
Hamilton nie był zadowolony z obrotu spraw, a zespół z reakcji kierowcy, szukającego usprawiedliwienia w oczach milionów kibiców. Choć McLaren na to nie naciskał, wpisy szybko zniknęły z konta Lewisa. W niedzielę rano Brytyjczyk zapewnił, że zrozumiał swoje błędy, a dzięki lekcjom przeszłości będzie w stanie skuteczniej kontrolować emocje w przyszłości.
Silnej woli starczyło na kilka godzin. Niedługo później na Twitterze Hamiltona znalazło się zdjęcie wykresu telemetrycznego z porównaniem okrążeń kwalifikacyjnych jego oraz Buttona. Proszę wyobrazić sobie zdziwienie nie tylko fanów śledzących wpisy Hamiltona, ale także rywali McLarena, w których ręce ot tak dostały się informacje dotyczące niektórych ustawień aut brytyjskiej ekipy. Hamilton szybko skasował wiadomość. Szef McLarena przyznał, że tym razem to zespół poprosił kierowcę o usunięcie feralnego wpisu, a zachowanie Lewisa zrzucił na karb chwilowego zaniku umiejętności trzeźwego myślenia.
Co zrozumiałe, powrót tegorocznego cyklu Grand Prix z wakacyjnej przerwy nie byłby pełny, gdyby nie przypomniał o sobie nieprzewidywalny Pastor Maldonado. Na starcie wyścigu Wenezuelczyk prawdopodobnie chciał idealnie wstrzelić się w moment zgaszenia świateł, w wyniku czego popełnił falstart (twierdzi, że łopatka sprzęgła wyślizgnęła mu się spod palców). Ale zanim sędziowie zdążyli rozpatrzyć jego przypadek, Pastor zakończył rywalizację, wjeżdżając w samochód Timo Glocka i kończąc tym samym także wyścig Niemca. Rezultat? Do Włoch Maldonado pojedzie z karą przesunięcia dziesięć miejsc do tyłu na starcie wyścigu (pięć za falstart i pięć za spowodowanie kolizji).
Mechanicy nie gorsi
Swój udział w niecodziennym zbiorowym szaleństwie na torze Spa mieli również mechanicy zespołów Red Bull i Caterham. Ci pierwsi w niebezpieczny sposób wypuścili ze stanowiska serwisowego Marka Webbera, wprost pod koła nadjeżdżającego Felipe Massy. Sporą przytomnością umysłu wykazał się sam Webber, który przed opuszczeniem stanowiska zdołał przepuścić Brazylijczyka. Załoga Red Bulla najwyraźniej pozazdrościła kolegom z ekipy Tony’ego Fernandesa, którzy nieco wcześniej przeprowadzili podobną operację (choć skuteczniej, bo zarobili karę pieniężną) z udziałem Heikkiego Kovalainena, wypuszczając swojego zawodnika tuż przed auto Naraina Karthikeyana, w które Fin uderzył.
Mało brakowało a zawody drugiego na mecie Sebastiana Vettela przedwcześnie zakończyłby Michael Schumacher. Walcząc z kierowcą Red Bulla, Niemiec zjeżdżał do alei serwisowej tak agresywnie i ryzykownie, że kraksy z rywalem uniknął sobie tylko znanym sposobem. Na siłę zachowanie siedmiokrotnego mistrza świata można by usprawiedliwić emocjami towarzyszącymi trzechsetnemu startowi w Grand Prix, ale kto w to uwierzy?
Do wyścigu na Monzy pozostał niespełna tydzień. Trzeba liczyć na to, że tych kilka dni pozwoli kierowcom i członkom zespołów wrócić do normalnego rytmu pracy, a kuriozalna seria błędów i niebezpiecznych sytuacji była właściwa tylko tym jednym, powakacyjnym zawodom w Spa. Pewne jest tylko, że startu w GP Włoch nie zrujnuje nikomu Grosjean, który zmagania na torze będzie oglądał z dala od kokpitu swojego samochodu. W przypadku Hamiltona trudno o jakikolwiek pewnik, bo Anglik wydaje się nie przestawać zaskakiwać nawet samego siebie.
Jacek Kasprzyk