Aurora Project. Ruska kuchenka, materac z Lidla i w drogę (2)

Do Murmańska trochę jeszcze daleko i ciemno już się zrobiło. Szyby w kaskach zamarzają - lusterka wsteczne też, więc ryzykownie by było tłuc się dalej po "federalce" między tirami walącymi błotem, które niemal natychmiast zamarza na nas.

Jak by tego było mało Szparagowy XT cały dzień przymarza i zdycha co jakiś czas - filtr powietrza kompletnie zamarzł, gaźnik oblodzony i w ogóle kłopoty z paliwem.

Wpadamy do najbliższego miasta i bierzemy co popadnie. Popadło na niby tani hotel - taki wczesno-komunistyczny, gdzie jeszcze jest coś takiego jak etażowa, czyli pani na piętrze siedząca za biurkiem i zajmująca się wydawaniem kluczy do pokoi. W recepcji się tego nie robi - tam tylko paszporty i kasa - takie resztki komunistycznego porządku pracy.

Hotel miał być tani, ale tak do końca nie jest, bo 600 rubli za głowę (jeden z najdroższych noclegów naszego wyjazdu) to jak dla nas niemało, jednak Szparag musi się podleczyć, a my wysuszyć ubrania - nie ma wyboru. Winda nieczynna - całe szczęście że mamy pokoje na czwartym piętrze.

Reklama

Kolejny ranek dość chłodny: -15 stopni. Na parterze w hotelowym holu jakiś jarmark - stragany z butami, kiełbasą i soloną słoniną - wspaniałe wykorzystanie niewykorzystanej przestrzeni do celów korzystnych każdej ze stron. Mamy trochę kłopotu z odpaleniem starych, styranych wieloma krajami na całym świecie GSów. XT odpala jak zawsze od razu, ale zaraz po tym milknie i znów kłopot z marznącym gaźnikiem. Sprawę załatwiamy kartonem po butach z hotelowego jarmarku, którym zasłaniamy całe boki silnika, co okazuje się genialnym pomysłem i pozwala zapomnieć o problemie do końca wyjazdu.

Jak zawsze gdy przemieszczamy się drogą, samochody trąbią i pozdrawiają. Gdy przejeżdżamy przez jakąkolwiek wioskę ludzie robią zdjęcia szybko wyjętą komórką. Ciekawe, co myślą na nasz widok?

Kolejny przystanek na zupkę, jajecznicę i gorącą herbatę. Mały bar w jakimś starym domu, wokół bloki. Kilku miejscowych, którzy siedzą akurat w barze przy kawie i kanapce zaczyna kręcić się koło nas i wypytuje, jak zwykle - skąd, dokąd i czy nie zimno nam.

Gdy już się ubraliśmy by jechać dalej, jeden z nich wybiega (reszta odprawia nas wzrokiem z werandy baru) i z uśmiechniętą gębą wręcza nam flaszkę dobrej rosyjskiej wódki.

- Nie nada drug - odpowiadam,

- Bieri, bieri, na siewierje chołodno - wot maładcy - odpowiada.

Takie spotkania są jak dla mnie właśnie tym, czego szukam podczas podróży motocyklem.

Dalej droga czarna i nic ciekawego. Kolejny postój i telefon do Siergieja z Murmańska, który prowadzi motohotel zwany turbazą - to takie specjalne miejsce dla przybywających tu motocyklistów. Meldujemy, że będziemy na rogatkach miasta około 18.

Przed wjazdem, jak to jeszcze czasem bywa w Rosji, zostajemy zatrzymani na posterunku policji (już nie milicji). Okazuje się, że to Siergiej czekał tam na nas i celowo zadysponował to zatrzymanie, by dalej poprowadzić do siebie. Najpierw się przedstawia mówiąc po angielsku, ale szybko prostujemy sprawę i przechodzimy na rosyjski.

Wstawiamy motocykle do garażu. Siergiej oprowadza nas po bazie - kapitalne miejsce, przestronne, czyste - jest więcej niż nam potrzeba - kuchnia, przytulne pokoje, łazienki, prysznice. Adam "na ochotnika" zostaje wysłany z właścicielem po zwyczajowe zakupy, gdy tymczasem reszta zasiada przy stole nad herbatą zaprawioną karelskim balsamem.

Wieczór mija szybko i miło z kilkoma miejscowymi. Zainteresowanym podaję i polecam Siergiejową turbazę:

MURMANSK, KOLA, STONE ISLAND

VitSergNik@yanex.ru

+79600282673

Witjuk Sjergiej

Jeszcze tylko z Adamem tuż przed snem schodzimy do garażu i poprawiamy zbieżność wózka. Obcinamy też szybę w kolasce, bo przesłania widoki i możliwość robienia zdjęć w trakcie jazdy. No i co z tego że będzie wiało?

W zasadzie cel podróży osiągnęliśmy, jednak jak na razie nawet najmniejszego śladu zorzy, zupełnie nic, poza zachmurzonym niebem, przez które nawet jakby ta zorza była, to i tak nie sposób cokolwiek dojrzeć.

Decydujemy, że rano pojedziemy jeszcze dalej, do w zasadzie ostatniego miasta na północy półwyspu Kolskiego - dalej się nie da, chyba, że do Norwegii, której granica i miasto Kirkenes będzie po drodze od nas o kilka kilometrów, no może kilkanaście.

Rano wytaczamy motocykle i obiecujemy Siergiejowi, że się jeszcze zjawimy w drodze powrotnej. Droga niemal pusta. Coraz mniej i mniej drzew - w zasadzie same krzaki, które z każdym kilometrem robią się mniejsze i bardziej mizerne. Tutaj w zasadzie już nic nie chce rosnąć, poza przyjaźnią motocyklistów.

Zapoljarnyj to górnicze 25-tysięczne miasteczko zbudowane w latach 60-tych. Aż dziw, że jedno większe blokowisko znajdujące się tutaj, jest w stanie jednak pomieścić taką liczbę mieszkańców. Miejsce jest przerażająco brzydkie, ktoś z chłopaków nazwał je celnie Mordor - nawet teraz zimą, gdy niemal wszystko jest przykryte białym puchem, nie wygląda zachęcająco. Aż trudno sobie wyobrazić jak wygląda latem.

Wydobywa się tutaj rudę cynku, czy jakiegoś innego niklu, która po wstępnej obróbce jest koleją wysyłana do St. Petersburga (tu na półwyspie Kolskim nazywanym Piter), gdzie z wydobytego urobku coś tam się wytapia, uzyskując dodatkowo niewielkie ilości złota i srebra.

Wspomniane było o rudzie cynku, niklu, ale jakoś tak po powrocie zastanowiło mnie podobieństwo pewnego znaku na atomowym lodołamaczu Lenin, stojącym w murmańskim porcie i znaku informującym, że wjeżdżamy właśnie do miasta Zapoljarnyj. Czy oprócz niklu z Zapoljarnej zmarzliny wydobywa się również i to co popycha po morzach Lenina?

Dziwne też trochę było, że miejscowa straż pożarna jest wyposażona w broń palną. Nie taką może jaką znamy, ale zawsze palną - nazywa się antystrajkowa i z 20 metrów przebija samochód na wylot. Taka dziwna - bardzo krótka, czterolufowa.

Jest spory mróz. Zostajemy bardzo miło przyjęci w garażu klubowym tutejszego klubu MC. Naprawiamy motocykle, popijamy i rozmawiamy. Jest już około północy. W zasadzie to niemal przypadkowo, bo już zapomnieliśmy, czego tu szukamy, ktoś (Pastor twierdzi że, to jego zasługa) wychodząc na dwór na niebie zauważa coś jakby dymek z pobliskiego komina. Wychodzimy wszyscy i tak patrzymy na to coś, co z każdą chwilą robi się jaśniejsze, bardziej zielone i pięknie faluje na niebie.

JEST! Specjalnie dla nas można by rzec - w nagrodę za nasz wariacki wyjazd, za cieknące nosy, za czasem zmarznięte ręce, za zjedzone solianki, za urwany błotnik, zdechły amortyzator i sam nie wiem, za co jeszcze. Jest siewiernoje sijanje i choć miejscowi twierdzą, że ona taka maljeńkaja, to jednak oglądamy właśnie błyszczącą przed nami zorzę polarną.

Jesteśmy tak poruszeni, że nikt nie ma ochoty skorzystać z zaproszenia naszych gospodarzy na nocleg w ich mieszkaniach.

Po zakończonym przedstawieniu na niebie układamy się gdzie kto może na garażowej podłodze i dociera do nas, że następnego dnia czas wracać.

Jest już poniedziałek rano. Po wpisaniu się chłopakom do księgi pamiątkowej wraz z adresami (może będziemy mieli okazję się odwdzięczyć gościną u nas) jedziemy za samochodem rosyjskich przyjaciół do "centrum" miasta, by znów w oddziale Siewierbanku wymienić gotówkę. Kupujemy w sklepie coś, by podziękować za gościnę i zatrzymujemy się jeszcze na zaprawce (stacji benzynowej) na kawę i tankowanie.

Żegnamy się z rosyjskimi kolegami zwyczajowym "miśkiem".

Na kolejnym postoju w Titowce czas na małą przekąskę, tymczasem Adam na XT-ku jedzie kawałek dalej obadać przejezdność drogi na płw. Ribaczyj i niestety po powrocie obwieszcza, że tego punktu naszej wyprawy nie zdołamy udźwignąć. Przejechał może z kilometr i dalej niestety droga (jeśli można to nazwać drogą w ogóle) jest przejezdna jedynie dla pojazdów gąsienicowych i skuterów śnieżnych. Nie damy rady.

Jedziemy więc dalej po małych góreczkach. Chmury wiszą na tyle nisko, że mamy z nimi osobisty kontakt - mało przyjemne. Może latem to nie problem, ale zimą mają konsystencję wiszącej w powietrzu szadzi - szyby w kaskach momentalnie obrastają lodem - z podniesioną przyłbicą też nie jest lepiej, bo małe kawałki lodu działają na nasze oczy jak piasek. Musimy zdecydowanie zwolnić, ale wieczorem lądujemy po raz drugi u Siergieja w turbazie.

Andriej, lokalny biker, zabiera nas wieczorem na zwiedzanie Murmańska. Robimy to po japońsku tzn. szybko do jakiegoś miejsca godnego uwagi autem, parę zdjęć i koleje miejsce. Załatwiamy temat w dwie godziny. Odwiedzamy w tym czasie centrum z wielgachną choinką i lodowiskiem wokół niej, port murmański z atomowym lodołamaczem Lenin, który jest już zamknięty niestety dla zwiedzających o tej porze, pomnik poświęcony poległym marynarzom okrętu podwodnego Kursk zrobiony z kiosku zatopionego okrętu i w końcu idziemy się przywitać z Aloszą. To pomnik stojący na pobliskiej górze zwrócony w wiadomą stronę i strzegący miasta przed zapędami obcych wojsk.

Następnego dnia po pożegnaniach jedziemy spokojnie - pogoda na początku fajna, ale z każdym kilometrem zaczyna coraz bardziej śnieżyć i wiać, aż w końcu zmienia się w systematyczną zamieć.

No nareszcie, ale zarąbiście. Chłopcy cieszą się jak dzieci w kałuży - kręcimy nawet filmy. Wiało na tyle mocno, że podjazdy pod najmniejsze nawet wzniesienia ledwo się nam udawały. Na drodze jedno wielkie lodowisko, buksując kołami mieliśmy kłopot, żeby wgramolić się pod jakiekolwiek wzniesienie. Dodatkowo skutecznie hamował nas wiatr. Pomimo tego, zabawa była po pachy - śniegu na poboczach tyleż samo. Po wyjeździe z zadymki Adam daje mi znaki, żebym zatrzymał się na poboczu - chce oddać Lupusowi aparat.

Zwalniam i zjeżdżam na białe pobocze. Okazało się, że ciut za bardzo, bo koło wózka wpada w miękki śnieg i nie daje się już z niego wyprowadzić - walimy w bandę śniegu przy około 50km/h.

Jakoś nikt się nawet nie wystraszył - całe zdarzenia kwitujemy gromkim śmiechem, a następnie za pomocą liny i Pastorowej krowy wyszarpujemy zaprzęg z zaspy.

Następny dzień upływa nam zwyczajnie - jedziemy, jedziemy i jedziemy - już nie jest biało - pięknym czarnym syfem chlapie całą drogę. W Krowie skończył się kompletnie amortyzator, o czym nawet właściciel by nie wiedział, gdyby nie to, że chciał się pochwalić swoim zaprzęgiem i dał mi poprowadzić mając zapewne nadzieję, że wpadnę w zachwyt. Tymczasem zakomunikowałem mu, że niby generalnie jest fajnie, poza tym, że jechać tym nie idzie, bo choć amortyzator fizycznie niby jest, to tak naprawdę go nie ma.

Znów jesteśmy w garażu u Dżesa (Jury Rusieckiego). Nie bardzo wiemy jak dobrać się do naszych bagaży oblepionych na grubo błotem, które powyżej iluś tam centymetrów powinno odpadać, a wcale nie chce.

Na noc zajmujemy te same miejsca na garażowej podłodze, co wcześniej.

Następnego dnia mamy w planie dojechać do Pietrozawodska, gdzie będzie czekał na nas Anton.

Czasu mamy masę, więc się w ogóle się nie spieszymy, ale i tak po drodze urywamy błotnik i muszę go trzymać ręką żeby nie odleciał - Anton ma wrócić z pracy dopiero koło 11 wieczorem. Droga jednak idzie gładko i jesteśmy o wiele wcześniej - Anton o dziwo już jest i na nas czeka. Zostawiamy motocykle na strzeżonym parkingu i pocąc się po drodze niemiłosiernie idziemy do mieszkania Antona.

Mile spędzony wieczór u naszych gospodarzy mija nam szybko. Zmęczeni zalegamy w śpiworach i jedynie Szparag podtrzymuje towarzystwo do definitywnego osuszenia barku.

Rano Anton jeszcze prowadzi nas do apteki by kupić elastyczny bandaż na Szparagowy nadgarstek i do optyka, by podleczyć moje okulary, w których wypada jedno szkło, chyba musiało wypaść z wrażenia, jak spojrzałem na gębę któregoś z towarzyszy podróży. Na pożegnanie dostajemy jeszcze parę flaszek miejscowych specjałów o odpowiedniej mocy, a dodatkowo - pomimo naszych sprzeciwów - Anton płaci za parking. Mam nadzieję, że uda mu się przyjechać do Polski i będę mógł się odwdzięczyć naszą gościnnością. Na parkingu odkopujemy nasze motocykle, śnieg padał niemal całą noc i nadal nie przestał,. A dzisiaj do przejechania około 250 km.

Gdy zaczynamy się oddalać od miasta zaczyna się ocieplać i nie przestaje padać. Śnieg jest coraz bardziej mokry, by w końcu zamienić się w deszcz - tak już pozostaje przez cały dzień. Nie jest to nasz szczyt marzeń, i choć w zasadzie nie przemokliśmy, to jednak nasze ubrania są jak gąbki nasiąknięte wodą. Na plecach i na motocyklach masy błota - zmęczyło nas tych parę kilometrów.

Potrzebujemy miejsca gdzie się wysuszymy. Pierwszy camping nieopodal jakiegoś jeziora z ceną 1000 rubli za osobę sprawia, że wiejemy stamtąd. Drugi jeszcze szybciej skłania do odwrotu bo tu już żądają po 1200, a trzecie miejsce z ceną 10000 rubli za osobę wmurowuje nas jak słupy soli - co oni tam mają na campingu, że kosztuje drożej niż niemal wszystkie wielogwiazdkowe hotele? We wsi udaje nam się w końcu wynająć za rozsądne pieniądze domek kempingowy. Mamy szczęście, bo w domku już pali się w piecu, jest kibelek i kuchenka gazowa. Właściciele czekali bowiem na gości z Pitera, którzy zrezygnowali z przyjazdu w ostatniej chwili. Właściciel, Iwan - były wojskowy stacjonujący kiedyś w Nowej Soli, opowiada o tym, ile to wódki z Polakami wypił i jak ceni nasze towarzystwo. Miły facet, choć trochę jakby nawiedzony.

Po nocy i już w suchych ubraniach przy pomocy elektrodowej spawarki naprawiamy dyndający błotnik i popękany stelaż kufrów, dokręcamy też trochę kolców w opony. Dzień jest piękny, słoneczny z przyjemnym kilkustopniowym mrozem.

Jedziemy dzisiaj pięknymi bocznymi drogami, (szkoda tylko, że nie ma gdzie wpaść na soljankę) docierając wieczorem do małego miasteczka, gdzie za cenę taką jak u Iwana czyli 600 rubli za każdego bierzemy pokoje w pensjonacie.

Jest trochę kłopotu z meldunkiem, bo pani twierdzi, że powinniśmy mieć już po drodze inne meldunki i że jak ich nie ma to ona może mieć później jakieś tam kłopoty. Dzwoni nawet do imigracyjnego biura, żeby się upewnić, czy jej potem nie ukarzą za nas. Ktoś z drugiej strony słuchawki odpowiada, że Polacy mogą nie mieć meldunku przez 14 dni, podczas gdy inne nacje tylko przez 7.

Pierwszą rzeczą, którą robimy po wejściu do pokoi to z zakręcenie grzejników (u Iwana otworzyliśmy okno), bo jakoś tak w pomieszczeniach za gorąco się nam robi. W telewizji reklamy niby tego samego, co i u nas, ale jakże inaczej podane - naprawdę ciekawe. Nie ma natomiast już przedwyborczych spotów, które też były ciekawym doświadczeniem.

Kończymy dzień na wesoło - Szparaga z Pastorem wzięło na śpiewanie starych polskich kawałków: Jaaadę, jaaadę na motórze, wiaaater mi owiewa twarz .

CIĄG DALSZY, ORAZ FASCYNUJĄCY FILM Z TEJ WYPRAWY ZNAJDZIESZ TUTAJ

Dowiedz się więcej na temat: kuchenka | w drodze
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy