Mercedes W201 - pełna delirka

Gdy w latach 50-tych blacharze-artyści budowali najbardziej zakręcone customy w dziejach motoryzacji, ich ulubioną bazą było Mercury, potocznie nazywane "Merc".

Pół wieku później, po drugiej stronie globu, w ręce podobnego artysty trafił Merc. Ale tym razem nie obłe Mercury, a współczesny kanciasty Mercedes.

Pierwotny scenariusz był sztampowy, żeby nie powiedzieć hollywoodzki. Rafał - właściciel prezentowanego dziś Mercedesa - planował zakup sportowego japończyka i przygotowanie go w sosie "Fast and Furious" rękami tuningowego speca z Żagania. Pomysł mało oryginalny, ale mogło wyjść z tego coś całkiem interesującego. Oczobijny styl Import Tuner, choć stopniowo ustępuje egzotycznemu JDM, ma wciąż swoich zagorzałych miłośników i potrafi robić show na drodze.

Reklama

Życie potrafi jednak sprawiać niespodzianki. Wycieczka na zachód Europy w poszukiwaniu Preludy lub MR2 zakończyła się przywiezieniem... nastoletniego Mercedesa. "Gdy raz przejedziesz się autem z gwiazdą na masce, nie będziesz chciał samochodu innej marki" - mawiają doświadczeni taksówkarze. Mały Benz tak urzekł Rafała, że rzucił w kąt marzenia o jeździe ciasnym nipponem i dał się ponieść twierdzeniu, że prawdziwa jazda jest dopiero, gdy jest gwiazda.

Ale w tym punkcie cała historia nabiera niepokojącego dramatyzmu, bowiem po przywiezieniu auta do kraju, powróciły chęci do ostrego tuningu. Przemek - właściciel firmy Tuning & Custom Cars z Żagania - nie mógł uwierzyć, że ktoś chce zlecić mu obwieszenie spoilerami konserwatywnie wyglądającego sedana. Ustylizowanie taksówki na królową streetracingu skończyłoby się najprawdopodobniej estetyczną klęską lub co najmniej żałośnie wyglądającym pozerstwem. Jak na razie jedynym agresywnie ospoilerowanym Mercedesem W201 w historii był homologacyjny 2,5-16 evo2, który jest świadectwem zaangażowania koncernu MB w europejskie wyścigi samochodów turystycznych i bezprecedensowym przykładem odwagi fabrycznych stylistów - dlatego też dziś ceny tego modelu biją rekordy. Natomiast próby wizualizacji efektów budowy "szybkowściekłego" W201 dawały rezultaty wywołujące poważne niestrawności, zamiast poważnego zachwytu.

Za namową Przemka, właściciel auta odstąpił od kurczowego trzymania się modnych kanonów stylizacji, pozostawiając wolną rękę w dziedzinie przebudowy Merca. Od tej pory przestaje być mowa o tuningu, a zaczyna się rock'n'drollowa jazda po wyżynach customu.

Wstępny projekt zrobiony na kartce papieru został zaaprobowany przez Rafała, co pozwoliło rozpocząć serię tortur popełnianych spawarką i giętarką do blachy. Przemek szokuje kreatywnością, ale jeszcze większe wrażenie robi jego przywiązanie do metod starej szkoły. Elementy nadwozia powstają w całości z ręcznie formowanej blachy, najczęściej obspawywanej na szkielecie ze stalowego drutu.

Pierwszym krokiem był montaż nowych kół. Siedemnastocalowe felgi Toora dobrze komponują się z kanciastą linią auta, a obniżenie zawieszenia poprawia ogólne proporcje sedana. Gdy już było wiadomo, jaki będzie ostatecznie prześwit pod autem, Przemek zabrał się za listwy progowe. Po ukształtowaniu małego dzieła sztuki pomiędzy przednim a tylnym kołem, zamiast zrobić od razu drugi próg, dla urozmaicenia sobie pracy, nasz artysta postanowił popracować nad przodem auta. Przedni zderzak jest zmyślnym połączeniem fabrycznej plastikowej konstrukcji i nachodzącej na nią rzeźby z drutów i blachy. Nie ma tu żadnych żywic, ani innych środków chemicznych użytych jako budulca.

Po skończeniu zderzaka przyszła kolej na grill, którego ramka została zespawana z maską, po uprzednim usunięciu kratki wypełniającej. "Celownik" pozostał na swoim miejscu, tak aby mimo wszystko Mercedes nie stracił nic ze swojego gwiazdorskiego charakteru. Zwieńczeniem atrapy jest szpic dobudowany w centralnej przestrzeni zajmowanej dotychczas przez oryginalne okratowanie.

Aby w pełni odmienić wygląd przedniej części małego Merca, trzeba było jeszcze coś zrobić ze światłami. Ewidentnym zabiegiem wydaje się badlook. Rozwiązanie tyle popularne, co zdeprecjonowane tysiącami przypadków realizacji "na skróty". Jak się okazuje, nawet badlooka da się zrobić bardzo gustownie, ale trzeba się przy tym sporo namęczyć. Przemek zakrył zarówno reflektory, jak i kierunkowskazy metalową konstrukcją wymodelowaną z użyciem wyczucia gustu, zamiast ekierki i suwmiarki. Efekt jest absolutnie bezbłędny!

Gdy przód był już w całości zrobiony, Przemek wyrzeźbił drugą listwę progową i tylny zderzak z zastosowaniem podobnej techniki, jak w przypadku zderzaka przedniego, w międzyczasie obmyślając metody wykonania elementów maskujących szyby. Każda z blend zakrywających szyby boczne jest zrobiona z pojedynczego arkusza blachy. Oczywiście, nie wystarczyło przyciąć arkusz na wymiar i przyspawać. Blendy nie mogły być płaskie - musiały mieć profil licujący ze słupkiem C, co było delikatnie mówiąc... trudne do prawidłowego uchwycenia. Arkusze były ręcznie obrabiane na blacharskim kowadle do momentu otrzymania kształtu w pełni pasującego w ramce tylnych drzwi. Efekt, jaki uzyskał, można uznać co najmniej za udany.

Z daleka Mercedes wygląda jak dwudrzwiowe coupe, które nigdy nie miało okazji trafić do produkcji. Czy taką linię szyb miałby CLK, gdyby jego historia sięgała początku lat osiemdziesiątych? A może raczej nazywałby się 190 CE? Nigdy się tego nie dowiemy, co tylko dodaje całej tej koncepcji smaku tajemniczej wyjątkowości.

Na deser pozostał dla naszego artysty najciekawszy kawałek - warsztatowa konwersja tylnej szyby na "owal-look". Pomysł dziki, niezwykły, ale jednocześnie dający niesamowity efekt cofający styl customa do szalonych lat pięćdziesiątych. W USA królowały wówczas obłe leadsledy z obniżonymi dachami - po takiej przeróbce tylna szyba Mercury z najlepszych lat nabierała kształtu bardziej spłaszczonego jajka, aniżeli standardowego prostokąta. W Europie były to lata garbusomanii - z Wolfsburga wyjeżdżały setki tysięcy garbusów z owalną tylną szybą.

Fajnie jest coś takiego zrobić na aucie z lat osiemdziesiątych, ale technicznie rzecz biorąc, tkwi w tym karkołomność nie do przeskoczenia dla przeciętnej klasy blacharza. Blenda wykonana została z płatów stalowej blachy, mozolnie uformowanych w sposób licujący z fabrycznymi elementami dachu. Trzeba było wyprofilować blachę tak, by jednocześnie była przedłużeniem linii dachu i linii słupków C, by nie zmieniała ogólnej bryły auta, by krawędziami przylegała do przestrzeni wokół tylnej szyby, by nie gromadziła wody deszczowej... jednym słowem prawdziwa - warsztatowa masakra. Na dodatek cały proces tworzenia, formowania, pasowania i montowania przebiegał bez demontażu oryginalnej szyby tylnej, niczym operacja na otwartym sercu. Wystarczyło jedno nieszczęśliwe uderzenie młotkiem podczas nanoszenia poprawek profilu powierzchni, aby rozbić tylną szybę na drobne kawałki. Precyzja i ostrożność pozwoliły dociągnąć projekt do finału bez strat w sprzęcie. Następną fazą były wykończenia - wypełnianie drobnych nierówności za pomocą masy szpachlowej, pokrycie całości farbą podkładową. Zwykła, nudna, techniczna robota. Ani kreatywna, ani specjalnie skomplikowana, ale niezbędna.

Gdy karoseria miała już gotowy kształt i wstępnie przygotowaną powierzchnię, Przemek na nowo włączył swój tryb "pełna kreatywność", aby pomalować Merca w prawdziwie deliryczny sposób.

Górna część nadwozia bazuje na trzech warstwach bordowego metaliku z palety Yamahy. Po przykryciu cienką warstwą bezbarwnego klaru, lakier ten przyjmuje demoniczną barwę ognia z najciemniejszych zakątków piekła. Dół nadwozia, a więc zderzaki i listwy progowe, pokryte są smolistą czernią z dodatkiem perły. Ciemność płynnie przechodzi w metaliczną szarość, którą pokryta jest środkowa część nadwozia. Srebrny lakier zdobią motywy wykonane aerografem - nity ociekające rdzą i stalowe płyty ozdobione przetłoczeniami w kształcie płomieni. Wszystko to jest stuprocentowo ręczną, artystyczną robotą. Żadnych komputerowo wycinanych winyli, żadnych gotowych elementów, ani cudzych wzorów. Od zera, jednostkowo, ręcznie, artystycznie i z głową własnych, a nie kalkowanych pomysłów.

Właściwie nie bardzo da się przyłożyć do tego projektu jakąkolwiek miarę. Ten Merc generuje taki efekt zaskoczenia na płaszczyźnie wizualnej, że po obejrzeniu pierwszych zdjęć zbieraliśmy szczęki z podłogi przez tydzień. Zaskakująca baza potraktowana w absolutnie nietuzinkowy sposób przez człowieka, który ma głowę napakowaną genialnymi pomysłami. Operując czymś z pogranicza spawarki i czarodziejskiej różdżki, wykonał najprawdziwszego customa techniką najszlachetniejszą z możliwych.

W epoce plastiku, masowej produkcji i galopującej globalizacji, motoryzacja zatraca prawdziwą indywidualność. Tuning to głównie aftermarketowe komponenty, które łatwo się montuje według wskazówek instrukcji dołączonej w pudełku. Custom to tworzenie wszystkiego własnoręcznie, wedle własnego stylu, wkładając w samochód osobowość, a nie to, co podpowiadają katalogi. Wielkie brawa dla Tuning & Custom Cars - na pewno jeszcze usłyszymy tę nazwę.

Maxi Tuning
Dowiedz się więcej na temat: tuning | właściciel | Mercury | Auta | szyby
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy