Tico czyli Zielona Strzała
Kontynuujemy cykl, w którym nasi czytelnicy oceniają swoje samochody. Dzisiaj... tico!
O swoim samochodzie opowiada Grażyna, lat 35, matka na urlopie wychowawczym.
Samochód tej marki zawsze był dla mnie kwintesencją motoryzacyjnej brzydoty. W epoce kształtów opływowych, po których wzrok prześlizguje się z przyjemną lekkością, to kwadratowe, toporne auto jest jak z epoki dużych fiatów i trabantów, przy czym jest bardziej kanciaste niż one wszystkie razem wzięte. Mocno wysunięty przód nijak się ma do tyłu, który wygląda jak obcięty nagle a niespodziewanie maczetą. Patrząc na nie za każdym razem odczuwałam masochistyczną przyjemność z katowania poczucia estetyki. Nie mogłam się nadziwić, że ktoś był w stanie wymyślić tak paskudny samochód.
I oto pewnego majowego dnia 2006 r. stałam się właścicielką modelu, na który przez całe lata rzucałam spojrzenia pełne pogardy. Fakt, że jest to prezent od męża, niezwykle go uszlachetnił, a przez te cztery lata, które razem przeżyliśmy, zapałałam do niego głębokim, mocnym uczuciem (mam na myśli samochód, do męża pałam głębokim uczuciem od lat dziesięciu).
Tico, które nazywam Zieloną Strzałą, a mąż Skrzynką na Jabłka (ja w nim pędzę przez świat, a mąż zatyka sobie uszy kolanami), ma wiele zalet: dobrze jeździ się nim po mieście, łatwo je zaparkować, sprawnie rusza na światłach. Nie mam pojęcia, ile pali, bo tankuję, a potem jeżdżę, aż wyjeżdżę zawartość zbiornika i znowu tankuję. Podobno niedużo, a na dodatek poprzedni właściciel przerobił je na gaz, więc jest jeszcze taniej. Nie wiem, w jakim czasie rozpędza się do setki, ale na autostradzie jechałam nim nawet 120 km/h i nawet bardzo nie trzęsło.
Awaryjność? Jak w przypadku rocznika 1999 tej klasy. Przy ostatniej wiosennej naprawie (bak przeciekał, a poprzednio ręczny się zacinał) mechanik powiedział, że on by już dawno je sprzedał, więc obraziłyśmy się na niego obie ze Strzałą: ona się nie psuje, ja do niego nie przyjeżdżam.
Woziłam w tico dwoje dzieci i małą spacerówkę w bagażniku, a moi znajomi jedno dziecko i wózek-gondolę, więc nie należy dawać wiary pogłoskom, jakoby nie było to auto pakowne. Wszystko zależy od tego, jak bardzo zdesperowany jest pakowacz.
Największą wadą tico jest jego delikatna konstrukcja. Dwa lata temu miałam klasyczną zimową stłuczkę: jadąc skromne 50 km/h nie wyhamowałam na śliskiej nawierzchni i wjechałam w tył nexii. Nawet jej nie zarysowałam, a tico rozbiłam na części: stłukłam reflektor, rozprułam chłodnicę, przednia klapa zwinęła się w harmonijkę. PZU bez wahania orzekło kasację, a ja za odszkodowanie naprawiłam auto i dalej jeżdżę, aczkolwiek wożę nim dzieci z duszą na ramieniu.
Miałam też inny przypadek, świadczący o czymś zgoła przeciwnym. Na początku mojej kariery kierowcy dość nieudolnie cofałam na parkingu pod blokiem i wjechałam w bok zaparkowanej z tyłu mazdy w pięknym morskim kolorze. Uderzyłam samym rogiem zderzaka, tico nawet nie drasnęłam, a bok mazdy wyglądał jak Morskie Oko. Zostawiłam za wycieraczką kartkę z moim numerem telefonu i spotkaliśmy się, żeby spisać protokół. Kiedy doszliśmy do punktu "marka samochodu sprawcy", właściciel mazdy złapał się za głowę.
- Tico???? Pani mi to zrobiła tico???? Myślałem, że jakiś dostawczy we mnie walnął!
Spuchłam z dumy. Tico potrafi!
Myślę o tym z niechęcią, ale chyba nadchodzi czas rozstania. Zielona Strzała się sypie. Oto któregoś dnia wchodzę w zakręt, a na siedzeniu pasażera, szczęśliwie pustym, miękko ląduje lusterko wsteczne. Przyjdzie pewnie ta chwila, kiedy trzeba będzie się rozstać, a na myśl o tym, że zostawię ją gdzieś tam samotną, zdaną za cudzą łaskę, nie daj Boże na części, to serce mi się ściska. Wiem, to tylko samochód, narzędzie, trochę blachy i jakieś tłoki w środku, ale to moje pierwsze auto, a wiadomo, jak to bywa z pierwszą miłością...