Mam szrota i jestem dumny!
Jako były przedstawiciel handlowy miałem wiele najlepszych na świecie (bo służbowych) samochodów. Wszystkie były fajne, póki jeździł nimi jeden kierowca, lub póki na liczniku nie pojawiła się magiczna liczba 200 tys. km. (*)
Później, szczęśliwie, udało mi się zmienić pracę na lepiej płatną, co pozwoliło zadłużyć się na kolejne kilkadziesiąt lat i wziąć się za realizację marzeń o własnym domu. Tutaj jednak pojawił się problem - potrzebowałem jakiś własnych czterech kółek.
Oczywiście nic nie stało na przeszkodzie, by wybrać się do salonu i wyjechać z niego jakąś skodą czy fiatem, ale widmo inwestowania w kawałek metalu 40 tysięcy, tylko po to, by cieszyć się trzyletnią gwarancją jakoś mnie nie przekonało.
Problem w tym, że wydając taką kasę na nową fabię albo nawet pięcioletnie audi A4 straciłbym dużo na funkcjonalności. Nie jestem Rockefellerem - wożąc w bagażniku nowego/prawie nowego auta cztery worki cementu, płytki i rury z żalu ściskałoby mnie w dołku. Nie ma się też co oszukiwać, zarówno "nówka" jak i "prawie nówka" chociaż, teoretycznie, nie powinny się psuć, w najbliższych trzech latach stracą połowę ze swej wartości. Z prostej matematyki wynika więc, że gwarancja lub - w przypadku "używki" - nadzieja na bezproblemową eksploatację kosztować mnie będzie prawie 7 tys. złotych rocznie (biorąc pod uwagę np. fabię). Tyle co dobry komplet wypoczynkowy i zestaw kina domowego. Zacząłem więc liczyć dalej.
Prywatnym autem nie przejeżdżam więcej niż 15 tysięcy km rocznie. Jeden, może dwa wakacyjne "wypady", reszta to przysłowiowa jazda w koło komina. Wycieczka do znajomych, do rodziny, itd. Zazwyczaj nie dalej niż 70 km. Nie potrzebuje więc "vipowskiego" pakietu ubezpieczeniowego za 4 tys. zł (w przypadku "nówki" i kredytu trzeba coś takiego wykupić), bo bezpłatny assistance na terenie całej Europy jest dla mnie równie niezbędny jak łyżwy w sierpniu.
Po kilu takich przemyśleniach wziąłem się więc do spisania cech, jakie spełniać musi mój nowy samochód. Lista była krótka - ma jeździć, skręcać, hamować i dawać sobie radę z transportem nie tylko mnie i osób mi towarzyszących, ale też wszelkiej maści drobnych materiałów budowlanych.
Ograniczyłem budżet do 15 tys. zł, ale za większość aut nie dałbym nawet "piątaka" - krótko mówiąc - "syf i mogiła". Wtedy właśnie doszedłem do wniosku, że na budowie i wkoło domu sprawdzi się właśnie coś, co kosztować może owe pięć tysięcy. Po kilku piwach w towarzystwie kolegi taksówkarza zainteresowałem się starymi mercedesami W124. Przy moim budżecie skupiłem się na tym, by samochód był "technicznie" sprawny, kwestia aparycji zeszła na dalszy plan.
W końcu udało mi się znaleźć jeżdżącego W124 z trzylitrowym dieslem, za kwotę niższą niż zakładany budżet. Mimo, że licznik wskazywał 320 tys. km (a auto przejechało zapewne dwa lub trzy razy tyle) postanowiłem zaryzykować. I tak straciłbym mniej niż roczna utrata wartości nowego auta. Od razy wydałem tysiąc złotych na nowy (używany) most, poprawę hamulców i paru innych drobnostek (jakieś gumy w zawieszeniu itd.).
Od tego czasu mija właśnie czwarty miesiąc i - jak na razie - wspomniany tysiąc to jedyna gotówka, jaką dołożyć musiałem do mojego "trupa". Prawdę mówiąc kupiłem jeszcze szpachle, papier ścierny i biały lakier, by poprawić kilka bąbli na karoserii.
Podsumowując - w swoim motoryzacyjnym rozwoju, cofnąłem się o jakieś dwadzieścia lat i prawdę mówiąc, czuje się o te dwadzieścia lat młodszy. Traktuje samochód po studencku - ważne by jechał, skręcał i hamował. To czy na błotnikach jest oryginalny lakier czy półcentymetrowa warstwa szpachli zupełnie mnie nie rusza. Każdego dnia auto odpala, wozi mnie do pracy, przywozi na budowę farby, lakiery, zaprawy, płytki itp.
To prawda, z że centralny zamek przestał działać dobre 10 lat temu, a deska rozdzielcza skrzypi jak zarzynana owca, ale przez cały ten czas nie zdarzyło mi się, by mój zabytek nie wrócił do domu na własnych kołach. Ba, ostatnio nawet zaświeciła się kontrolka informująca minie o braku płynu w zbiorniczku spryskiwaczy - i co ciekawe oznaczało to dokładnie "brak płynu", a nie jak w przypadku wcześniejszej służbowej laguny, brak masy...
Podsumowując, odkąd jeżdżę starym "truchłem", w pewnym sensie, stałem się szczęśliwszym człowiekiem. Zupełnie nie denerwują mnie nowe "wgniotki" zostawione na drzwiach przez parkingowych mistrzów, podniszczone boczki drzwi nie przeszkadzają, póki się o nie brudzę, nie musze też troszczyć się o alarmy. Nie śledzę też ogłoszeń zastanawiając się, ile tracę na swoim aucie każdego miesiąca. Utratę wartości ma już za sobą, jeszcze trochę, a zacznie być cenionym klasykiem:)
To prawda, że samochód nie rzuca na kolana sąsiadów, a wyprzedzanie planować trzeba z tygodniowym wyprzedzeniem, ale - co brzmi może trochę głupio - mam pełne zaufanie do kupionego za niecałe 5 tys. zabytku w wieku 24 lat.
Krótko mówiąc - mam szrota i jestem z tego dumny!
(*) List do redakcji