Fotoradary, czyli wielka, międzynarodowa zmowa

Wyznawcy spiskowej teorii zmotoryzowanego świata powinni być usatysfakcjonowani. Właśnie znalazły potwierdzenie ich podejrzenia, że cała, tak często i głośno manifestowana troska o bezpieczeństwo ruchu drogowego to czcza gadanina, a podejmowane w jej imię działania, na przykład obstawianie dróg fotoradarami, mają na celu wyłącznie wyciąganie pieniędzy z kieszeni kierowcy.

 Jak się okazuje, dotyczy to nie tylko Polski. Ba, kto wie, czy nie mamy do czynienia z wielką, międzynarodową zmową, a uczestniczące w niej służby i instytucje nie są sterowane z tajnego centrum ukrytego gdzieś w Górach Skalistych albo w syberyjskiej tajdze.

Sprawa wydała się przez zbyt długi język jednego z wysokiej rangi funkcjonariuszy policji brytyjskiej. Niejaki Olly Martins poskarżył się mianowicie publicznie na chroniczne niedoinwestowanie i niewystarczającą obsadę kadrową podległej mu jednostki z hrabstwa Bedfordshire. "Mamy zaledwie 169 funkcjonariuszy na 100 tysięcy ludności przy średniej krajowej 232 dla całego kraju i aż 388 w Londynie. I to wszystko przy kilkakrotnie wyższych niż gdzie indziej wskaźnikach przestępczości" - wyznał  mediom.

Reklama

Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyż chyba każdy szef policji w dowolnym kraju narzeka na brak ludzi i pieniędzy. Zaskakuje jednak otwartość, z jaką Olly Martins opowiedział o swoim pomyśle na zaradzenie biedzie. Otóż zaproponował on zintensyfikowanie pracy fotoradarów ustawionych na najruchliwszym odcinku przebiegającej przez hrabstwo Bedfordshire autostrady M1.  Obecnie są one uruchamiane jedynie sporadycznie. Gdyby działały w trybie ciągłym wówczas, jak obliczył pomysłodawca, przyniosłyby rocznie dodatkowo milion funtów, a to pozwoliłoby na opłacenie 25 policyjnych etatów. Proste, a jakże skuteczne...

Niestety, postulat inspektora Martina wzbudził powszechne protesty wśród nieświadomych sytuacji zmotoryzowanych. Krytykę wywołuje również plan likwidacji do zera tolerancji pomiarów dokonywanych przez fotoradary. Jego wdrożenie oznaczałoby, że ktoś, kto w miejscu, gdzie obowiązuje ograniczenie prędkości do 70 mil na godzinę jechałby 71 mph, zapłaciłby mandat w wysokości 100 funtów. Takie postępowanie, alarmują przedstawiciele organizacji pozarządowych nadszarpnęłoby i bez tego kruche zaufanie obywateli do policji (uwaga: przypomnijmy, że cały czas mowa jest o Wielkiej Brytanii...).

W podobnym kierunku podążają władze czeskiej Pragi. Zamierzają one zmienić zasady funkcjonowania tzw. odcinkowego pomiaru prędkości. Jak wiadomo, zainstalowane na początku i końcu takiego fragmentu drogi urządzenia odnotowują czas wjazdu i wyjazdu namierzanego samochodu i na tej podstawie obliczają średnią prędkość przejazdu. Gdy jest ona wyższa od dopuszczalnej - kierowca płaci mandat. Wielokrotnie wskazywano wady tej metody: możliwość uniknięcia kary, jeżeli, nawet pędząc zbyt szybko, na odpowiednio długą chwilę zdejmie się nogę z gazu. Czesi postanowili "uszczelnić system", uzupełniając pomiar odcinkowy punktowym. Ma to pomóc wyłapać sprytnych piratów drogowych a przy okazji rzecz jasna nabić kasę, do której płyną pieniądze z mandatów.

To nie wszystko. Premier Francji zapowiedział ostatnio, że w ciągu najbliższych trzech lat przy tamtejszych drogach zostanie zainstalowanych 500 nowych fotoradarów, przez co liczba takich urządzeń w kraju "Żandarma z Saint Tropez" wzrośnie łącznie do 4,7 tys. Planuje się ponadto ustawienie 10 - 12 tysięcy dodatkowych przydrożnych skrzynek na mierniki prędkości, tak, aby kierowcy, nie wiedząc, która z nich jest w danej chwili pusta, a która ukrywa kamerę, jak najczęściej zdejmowali nogę z pedału gazu.

Podobnym szlakiem podąża Portugalia, realizująca narodowy program monitorowania prędkości na drogach SINCRO. Pierwsze fotoradary (20 sztuk stałych plus 6 mobilnych)  mają pojawić się również w niewielkim Luksemburgu.  

No i co? Nadal uważacie, że tylko w Polsce bezwzględnie skubie się zmotoryzowanych obywateli?

poboczem.pl
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy