Autoryzowany serwis. Warto przepłacać?

Dwa lata temu zaprzyjaźniony z nami serwis Poboczem.pl opublikował zdjęcia pewnego zakładu blacharsko-lakierniczego.

Na fotografiach, oprócz rozbitego seata ibizy, zobaczyć można było m.in. chodzące wokół auta kury i podwórko, które swoim wyglądem przypominało zagrodę Boryny. Zobacz ten artykuł.

Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że w zakładzie tym naprawiano samochody, które klienci zostawiali w Autoryzowanej Stacji Obsługi marki Seat. Działo się tak, ponieważ dealer nie miał własnego warsztatu blacharsko-lakierniczego, w związku z czym zlecał naprawy podwykonawcom. Za naprawiane w warunkach polowych auta klientów kasowano jednak po "salonowych" stawkach.

Reklama

Wydawać by się mogło, że od tego czasu zmieniło się w Polsce sporo. Niestety nie na tyle dużo, by zostawiając swój pojazd w Autoryzowanej Stacji Obsługi, zawsze można było liczyć na wysokiej jakości usługę...

ASO gwarantem jakości?

Wielu kierowców, mimo wysokich cen, często korzysta z pomocy ASO. To zrozumiałe. Różnorakie serwisy, by otrzymać autoryzację poszczególnych marek, spełniać muszą wiele ściśle określonych standardów. Wpływa to - rzecz jasna - na ceny, ale - przynajmniej teoretycznie - gwarantuje najwyższą jakość obsługi.

Życiowa praktyka pokazuje jednak, że w rzeczywistości, z jakością bywa różnie.

Oto zdjęcia, jakie otrzymaliśmy od jednego z naszych czytelników. Historia przedstawionego na nich forda S-max jest pospolita. Na tył pojazdu najechał inny samochód, auto odbiło się od kolejnego. Mimo że uszkodzenia nie były ogromne, kilka elementów trzeba było polakierować.

By uniknąć problemów związanych z niechlujnym montażem czy wadami lakierniczymi - o jakich często słyszy się w przypadku "przydomowych" warsztatów blacharskich - właściciel zdecydował, że pojazd trafi do jednego z krakowskich ASO Forda. Początkowo wszystko wydawało się być w jak najlepszym porządku, chociaż właściciel przez długi czas nie mógł doprosić się obiecanego samochodu zastępczego.

Historia pewnego S-maxa

Na początku marca właściciel S-maxa poinformowany został o tym, że może już odebrać naprawiony samochód. Zgodnie z formami i standardami obsługi klienta marki Ford, przed salonem czekał na swojego kierowcę wypucowany, pachnący świeżością pojazd. Po pozytywnym pierwszym wrażeniu uradowany klient zaczął jednak bliżej przyglądać się naprawionemu przez ASO autu. Początkowe zauroczenie szybko zmieniło się w nieukrywaną złość.

Na prośbę klienta w ASO sporządzono notatkę z wydania samochodu.

Na liście zgłoszonych uwag znalazło się aż 10 pozycji. Właściciel S-maxa, który w kwestii napraw blacharsko-lakierniczych jest całkowitym laikiem, bez trudu zauważył m.in. niedolakierowany (pod tablicą rejestracyjną) przedni zderzak, spękany lakier na przednich błotnikach, brak trzech śrub osłony chłodnicy, krzywo spasowany zderzak tylny czy zaciek klaru (lakieru bezbarwnego) o rozmiarach Wielkiego Kanionu na lewym progu.

Niezadowolony klient - co raczej nikogo nie powinno dziwić - nie zgodził się na odbiór samochodu. Jaki będzie finał sprawy - trudno przewidzieć. Wiele wskazuje na to, że serwis postanowi wyjść z sytuacji z twarzą, usunie wszystkie usterki i wynagrodzi właścicielowi stracony czas.

Nadesłane nam przez czytelnika zdjęcia dokumentujące fachowość przeprowadzonych napraw pozwalają jednak poważnie zastanowić się nad sensem korzystania z usług ASO. Skoro, w stosunku do efektów garażowych prac "pana Henia" nie żadnej widać różnicy, po co przepłacać...?

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy