Polskie drogi

Precz z "karnymi kut...ami"!

Od pewnego czasu trwa moda na przyklejanie naklejek z wizerunkiem męskiego przyrodzenia na samochodach, które (rzekomo) nieprawidłowo parkują. Miałem trochę czasu na zastanowienie się nad tym trendem, gdyż tak się złożyło, że musiałem zeskrobać właśnie taką naklejkę z lusterka własnego samochodu. Posłuchajcie…

Od kilku lat na wakacje wynajmuję mieszkanie na osiedlu w gdańskiej dzielnicy Przymorze. Bloki jak bloki, mnóstwo samochodów i problemy z miejscem do parkowania. Wieczorami i w weekendy dokładnie wszystkie miejsca są zajęte, w ciągu dnia w tygodniu zdarzają się  jakieś wolne. Na urlop pojechałem oczywiście samochodem, który musiałem gdzieś postawić. Zaparkowałem prawidłowo, na ogólnodostępnym parkingu, gdzie miejsca nie były w żaden sposób oznaczone. Ale pewnego dnia rano -  kut...s jak się patrzy!  Pewnie zająłem komuś miejsce. JEGO miejsce.

Reklama

Jak to możliwe, skoro samochód był prawidłowo zaparkowany? Też nie mogę tego zrozumieć. Jadę na wakacje do Gdańska. Wynajmuję mieszkanie, płacąc ciężko zarobione pieniądze i dając komuś stamtąd zarobić, parkuję zgodnie z przepisami tam, gdzie akurat jest wolne miejsce... a tu kut...s!

Z czego to wynika? Po pierwsze z niedoboru miejsc parkingowych. Oczywiście nikomu nie przyszło do głowy, że tam, gdzie buduje się osiedle i mają mieszkać ludzie, będą musieli gdzieś stawiać swoje samochody. Dla mnie to oczywiste, ale dla kogoś, kto to osiedle wybudował już niekoniecznie.

Ponadto, deficyt miejsc parkingowych sprawia, że mieszkańcy muszą sobie jakoś radzić. Każdy obcy (samochód na innych, niż miejscowe tablicach rejestracyjnych) jest traktowany jak wróg, którego trzeba się pozbyć. Tym bardziej, że każdy z mieszkających tam kierowców ma SWOJE miejsce. Oczywiście nie wynika to z prawa własności, ani z jakichkolwiek innych praw i nie jest ono w żaden sposób oznaczone, ale wszyscy sąsiedzi wiedzą, że ten samochód zawsze tam parkuje. Prawem kaduka: "to moje i wara mi od tego". Ja tam mieszkam tylko 2 tygodnie latem, więc o tym nie wiedziałem, bo niby skąd? A nawet jeślibym wiedział, to dlaczego nie mogę stanąć na ogólnodostępnym miejscu? Bo ktoś sobie ubzdurał, że to jego?

Oczywiście "moje" ma w Polsce bardzo szerokie znaczenie i każda próba jego naruszenia kończy się stanowczą reakcją. Pamiętam, jak kiedyś służbowo stanąłem na parkingu pod sądem w Gdańsku i natychmiast wybiegł jakiś woźny (wąsaty, więc pewnie miał na imię Andrzej) z krzykiem , że nie można tu zaparkować, bo to jest miejsce sędziego X. Zapytałem z czego to niby wynika, skoro nie ma żadnych oznaczeń? "Bo sędzia X zawsze tu parkuje". Mimo, że było milion wolnych miejsc i sędzia (którego akurat nie było w pracy) mógł stanąć gdziekolwiek, zrobiła się straszna awantura.

Podobnie było w Warszawie. Ponieważ w pobliżu firmy, w której pracowałem, nigdy nie było wolnych miejsc, zdarzało mi się zostawiać samochód na pobliskim osiedlu, oczywiście na ogólnodostępnym parkingu. Najpierw pojawiła się kartka za wycieraczką z delikatną sugestią, żebym jednak nie zostawiał tam samochodu. Następnie odginano mi wycieraczki. Ponieważ okazałem się mało podatny na tak subtelną sugestię, wzmocniono środki perswazji i spuszczono mi powietrze z kół. W końcu odpuściłem, bojąc się eskalacji środków nacisku. Podejście identyczne, jak w Gdańsku: "To jest nasze, ty jesteś obcy, więc spadaj, a jak nie chcesz, to cię do tego zmusimy!.

Pojęcie "mojości" ma bardzo szerokie znaczenie. Zauważamy, że wszyscy chcą mieć w Polsce autostrady i obwodnice, ale nikt obok własnego domu, nie mówiąc już o udostępnieniu choćby kawałka swojego gruntu: "Niech ją poprowadzą gdzie indziej, a ziemię sąsiad może dać. Moje jest święte, a cudze należy do wszystkich". To między innymi przez takie myślenie do tej pory nie udało się przebudować Zakopianki.

Jest jednak coś, co w tym denerwuje mnie znacznie bardziej. Chodzi mi o zupełną anonimowość wszystkich działań, służących wypędzeniu "obcego" z tego co "moje". Wszystkie te osoby, które naklejają kut...sy, spuszczają powietrze z kół robią to cichcem, z cicha pęk, na zasadzie "tajnos agentos". Dlaczego ktoś, kto ma do mnie pretensje, nie powie mi tego wprost? To dla mnie nie do przyjęcia. Dlaczego ani jedna z tych osób nie przyszła do mnie i nie powiedziała: "Chłopie, nie chcę żebyś tu parkował, bo to jest moje miejsce."? Dając mi szansę na wytłumaczenie się, albo przynajmniej zwykłą rozmowę. Może męską, może nawet typowo męską, przy użyciu właściwych dla mężczyzn środków, ale zawsze rozmowę. Chcesz nakleić mi ku....sa na samochód albo spuścić powietrze z kół? Proszę bardzo, ale zrób to w mojej obecności... Pogadamy...

Nie wierzę, że to mówię, i przychodzi mi to z największym trudem, ale takie osoby są gorsze nawet od straży miejskiej. Jak dostaje od niej mandat wiem przynajmniej kto, dlaczego i że mam jakąś szansą na odwołanie się od tej decyzji. Mocno iluzoryczną, ale jednak. Tutaj tak nie ma - komuś się uwidziało, że źle zaparkowałem i wymierza mi karę. Zupełnie anonimowo i bez szans na jakąkolwiek reakcję z mojej strony.

Ten brak elementarnej odwagi cywilnej jest przerażający. Nie dotyczy to tylko kwestii tego typu "karania". Jako dziennikarz nie raz byłem w sytuacji, kiedy ktoś zgłaszał jakiś problem, oczywiście z komentarzem: "To jest chore, trzeba to nagłośnić". Pytałem wtedy: "Powie pan/pani to do kamery?", co zwykle spotykało się z reakcją w stylu: "Ja? Nie no, skąd! Ale ktoś inny na pewno powie...". W tym rzecz, każdy jest chętny, żeby coś skrytykować, rzucić kamieniem, ale zza węgła, żeby broń Boże nie firmować tego swoją twarzą czy nazwiskiem.

To samo jest w internecie, między innymi pod moimi tekstami. Nie żalę się, wiem, na co się pisałem i jakie są tego konsekwencje. Ale zastanawiam się, dlaczego jakoś nie ma odważnych, żeby skrytykować mnie pod swoim nazwiskiem. Uważacie, że jestem idiotą? Napiszcie to, ale miejcie odwagę się podpisać! Oczywiście, że "hejt" w internecie istnieje, a jego atrakcyjność polega na anonimowości "hejtera". Jestem dziennikarzem i miałem w swoim życiu pretensje do wielu ludzi i instytucji, występowałem w wielu sprawach, zdarzało mi się tu i ówdzie komuś narazić, ale zawsze czyniłę to z otwartą przyłbicą - podaję swoje nazwisko i kontakt do siebie. Nie kryję się za maską anonimowości...

Wracając do wątku naklejek z męskim przyrodzeniem, to oczywiście nie ma co ich demonizować. Na szczęście anonimowi "przyklejacze" mają na tyle rozumu w głowie, że tak naprawdę nie czynią żadnej szkody - przykleili mi naklejkę centralnie na lusterko, trochę się napociłem, żeby ją zeskrobać, trochę się nawściekałem, ale (poza stratą czasu) tak naprawdę żadnej szkody nie doznałem. Musiałem też w jakiś pokrętny sposób wyjaśnić moim synom znaczenie słów na "ch" i "k", choć i tak widzę postęp, bo za mojego dzieciństwa pisano to z błędem przez samo "h"...

Pewnie w niektórych sytuacjach jest to sposób na zdyscyplinowanie opornych kierowców. Widziałam ostatnio taki przezabawny filmik w internecie, z jednego z krajów latynoskich. Jakiś program TV, dziennikarze wraz z przechodniami okleili małymi, żółtymi karteczkami (typu stickies) cały samochód kierowcy, który zajął miejsce dla niepełnosprawnych. Oczywiście nikt się przed nim nie chował - przeciwnie, czekali na winnego z kamerą, żeby zobaczyć i zarejestrować jego reakcję. Która była dość spektakularna i zgodna z przewidywaniami.

Oto więc mój postulat: chcecie, to naklejacie, nie mam nic przeciwko. Ale dopiszcie łaskawie na tej naklejce swoje nazwisko i numer komórki. Coś mi się wydaje, że zbyt wielu odważnych nie będzie...

Tomasz Bodył

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy