Polskie drogi

Polskie drogi. Czy potraficie wyobrazić sobie sześćset stojących obok siebie trumien?

Przeczytałem, że podczas tegorocznych wakacji, między 24 czerwca a końcem sierpnia, w wypadkach drogowych zginęło 601 osób a 8746 zostało rannych. Czy potraficie wyobrazić sobie sześćset stojących obok siebie trumien? I dziewięć wielkich szpitali, zapełnionych wyłącznie poszkodowanymi na drogach? (*)

W niedawnym trzęsieniu ziemi we Włoszech było dwukrotnie mniej ofiar śmiertelnych, a mimo to o tamtej tragedii od rana do wieczora trąbiły wszystkie media. Były sążniste reportaże, specjalni wysłannicy telewizji rozmawiali z ocalałymi mieszkańcami  miejscowości, które dotknęła katastrofa. Nad tragediami na polskich drogach przechodzimy do porządku dziennego. Zobojętnieliśmy, traktując je jako cenę rozwoju cywilizacji. Wszelkie działania na rzecz poprawy bezpieczeństwa ruchu drogowego uznaje się u nas za szykanę wobec zmotoryzowanych, zamach na prawa i wolności obywatelskie, za nonsens i bezmyślne wydawanie pieniędzy.

Tego lata liczba wypadków, jak i, co gorsza, zabitych i rannych była wyższa niż rok temu. Uważam, że to nie jest przypadek, pechowy zbieg okoliczności, efekt takich czy innych warunków atmosferycznych itp. Dużo jeżdżę samochodem po kraju i z przerażeniem obserwuję zachowania użytkowników dróg. Mówi się o wzroście kultury kierowców. Owszem, widać to w dużych miastach, gdzie ludzie nauczyli się wzajemnie sobie pomagać, ułatwiać włączanie się do ruchu, zmianę pasa itp. Umieją też docenić życzliwość i za nią podziękować. Z drugiej strony, prawdziwą plagą stało się lekceważenie oznakowania poziomego, przejeżdżanie przez skrzyżowania już nie tylko na pomarańczowym, ale też na czerwonym świetle, prowadzenie auta z telefonem przy uchu.

Reklama

Fatalnie jest również na drogach pozamiejskich. Ciężkie życie mają ci, nieliczni, którzy starają się jeździć zgodnie z przepisami. Narażają się na złe miny i obraźliwe gesty innych kierowców. Traktowani są jak frajerzy, zawalidrogi, łamagi. Przyznaję, ja też nie należę do świętoszków. Denerwują mnie bezsensowne  ograniczenia prędkości. Przez wsie i miasteczka przejeżdżam, o ile pozwala na to sytuacja, o jakieś 10-15 km/godz. szybciej niż wynosi limit. A i tak zawsze mam na ogonie inny samochód, którego kierowca czeka tylko na okazję, by mnie wyprzedzić.  Podwójna ciągła, zakręt, zakaz - co tam, jedziemy dalej!

Podkreślam, to nie są przypadki jednostkowe, lecz norma. Zastanawiam się nad brakiem wyobraźni tych ludzi. Czy naprawdę nie przychodzi im do głowy, jak bardzo ryzykują? Przede wszystkim życiem i zdrowiem - swoim, podróżujących z nimi pasażerów, jak i pieszych i innych osób, którym zagraża ich zachowanie na drodze. Bo przecież nie spotkaniem z policją. Prawdopodobieństwo trafienia na patrol uzbrojony w "suszarkę" jest znikome. Zawsze zresztą można liczyć, że ktoś w imię solidarności zmotoryzowanych ostrzeże nas przed taką pułapką przez radio CB lub choćby mrugnięciem światłami. A jeżeli nawet nie, to istnieje duża szansa, że gdy będziemy przemykali obok radiowozu, jego załoga będzie zajęta rozmową z kimś, kto akurat miał mniej szczęścia. Gdy zdarzy się, że jednak zostaniemy zatrzymani, to często uda się jakoś wykpić z kłopotu niewielkim kosztem.

Nigdy nie byłem entuzjastą działań strażników miejskich. Z zadowoleniem przyjąłem decyzję o odebraniu im prawa do korzystania z fotoradarów. Teraz z bólem przyznaję, że się myliłem, bowiem pomimo wszelkich błędów i wypaczeń, groźba spotkania z takim urządzeniem, ukrytym w krzakach, w dziupli czy w kuble na śmieci, dyscyplinowała kierowców. Teraz, gdy gminne fotoradary zniknęły, na drogach zapanowało bezhołowie. Hulaj dusza, piekła nie ma. Żółtych fotoradarów Inspekcji Transportu Drogowego jest niewiele, kierowcy są przed nimi ostrzegani specjalnymi tablicami i tylko kompletna gapa albo idiota da się złapać na przekroczeniu prędkości. O mobilnych patrolach policji już wspominałem.

Uważam, i aż sam nie wierzę, że to piszę, iż dla ograniczenia zagrożeń na drogach konieczne jest zaostrzenie polityki wobec łamiących przepisy kierowców. Trzeba podnieść górną granicę wysokości mandatów za poważne wykroczenia z jednoczesnym rozszerzeniem ich widełek. Dla pracującego za minimalną krajową kierowcy dostawczaka w piekarni już 200 zł jest dotkliwą karą, dla właściciela nowego bmw nawet 1000 zł to kwota, którą nie warto zaprzątać sobie głowy.

To nie wszystko. Wiadomo wszak, że liczy się nie tylko srogość kary, ale także jej nieuchronność. Nie, nie postuluję, by przywrócić strażom miejskim ich poprzednie uprawnienia. Nie jestem też za masowym wysyłaniem donosicielskich nagrań z kamerek montowanych w prywatnych autach. Nic moim zdaniem nie dają również okazjonalne działania policyjne w rodzaju akcji "Znicz". Co zatem należy zrobić? Zwielokrotnić liczbę fotoradarów ITD, upowszechnić odcinkową kontrolę prędkości, lepiej nadzorować skrzyżowania, szeroko wykorzystywać systemy miejskiego monitoringu, przy monitorach przekazujących obraz z ulic posadzić funkcjonariuszy drogówki, tak jak ostatnio uczyniono to w Legnicy.

W każdym powiecie (gminie, dzielnicy) powinna powstać specjalna komisja, złożona nie tylko z urzędników i policjantów, ale także fachowców od bezpieczeństwa ruchu, przedstawicieli organizacji pozarządowych i, koniecznie - zwykłych kierowców. I to właśnie te gremia decydowałyby, gdzie i jak wprowadzać wyżej wspomniane działania, a także oceniały ich skuteczność.

Cóż, to przykre, ale jeżdżąc po kraju straciłem wiarę w zdrowy rozsądek i instynkt samozachowawczy polskich kierowców.

Już Feliks Dzierżyński mawiał, że podstawą zaufania jest kontrola. Skoro zatem dotychczasowe, liberalne działania, oparte na pobłażliwości, apelach o ostrożność i rozwagę, nie sprawdzają się, trzeba sięgnąć po inne sposoby. Inaczej przydrożnych krzyży, upamiętniających ofiary wypadków, będzie wciąż przybywać.

Adam Krynicki

(*) - list czytelnika

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy