Dakar 2017 zaskakuje nie tylko kierowców
Rajd Dakar jest nieprzewidywalny. Ta znana prawda potwierdziła się kolejny raz na etapie z Jujuy do Tupizy w Boliwii, dając się tym razem we znaki nie tylko kierowcom, ale też dziennikarzom.
Media dla organizatorów Dakaru są bardzo ważne. Rajdowej karawanie towarzyszą helikoptery, zmagania kierowców relacjonują dziesiątki żurnalistów z całego świata. Co jakiś czas dziennikarze mają okazję przyjrzeć się z bliska rywalizacji. W tym celu udają się samochodami prasowymi na miejsce startu odcinka specjalnego.
Podobnie miało być tym razem. Plan był prosty - pojechać na start odcinka specjalnego i później na mecie czekać na zawodników. Okazał się jednak niedoskonały. Nasz kierowca Sergio nie przewidział, że wijąca się 20 kilometrów przez góry wąska droga dojazdowa będzie możliwa do pokonania tylko w jedną stronę. Powrót był niemożliwy, ponieważ na start zmierzały kolejne pojazdy.
Oznaczało to ok. trzech godzin czekania. Sergio i towarzyszący mu Fernando widząc nasze rozczarowane miny postanowili działać. Wystarali się u organizatorów o zgodę na przejazd odcinkiem specjalnym, pomiędzy samochodami i ciężarówkami. Sami byli zaskoczeni, że im się to udało.
Wszystko szło dobrze do czasu, aż droga się skończyła i pojawiła się rozległa boliwijska pampa. Na tej bezkresnej równinie porośniętej krzakami i poprzecinanej rzekami nie było praktycznie żadnych punktów odniesienia. Sergio miał road-book taki sam jak pozostali uczestnicy rajdu, ale z jego miny wynikało, że ta plątanina kresek i strzałek niewiele mu mówi. Była jednak doskonałym kierowcą i miał świetną orientację.
Nam dziennikarzom trochę się śpieszyło, ponieważ satelitarny internet na biwaku przestawał działać o dziewiątej wieczorem i później nie było żadnej możliwości nadania relacji. Na razie nie było jednak powodów do zmartwień, nie minęło jeszcze południe, szybko pokonywaliśmy kolejne kilometry. Jechaliśmy korytami wyschniętych rzek, co jakiś czas mijając dakarowych rozbitków.
W pewnym momencie Sergio wypatrzył argentyńską załogę grzebiącą przy silniku. "To mój przyjaciel, musimy mu pomóc" - powiedział. Sądząc po liczbie zdemontowanych części sytuacja była poważna. Po kwadransie zostawiliśmy Argentyńczyków z ich pechem i naszym prowiantem.
Trochę się zaniepokoiliśmy, gdy na naszej drodze przestały być widoczne ślady uczestników rajdu. Sergio próbował się z kimś skontaktować przez telefon satelitarny, ale bezskutecznie. Może dlatego, że właśnie zaczęła się nawałnica. Koryta rzek przestały być suche, podobnie jak nasze rzeczy na otwartej pace pick-upa.
Udało nam się jednak odnaleźć drogę i wydawało się, że poprowadzi nas ona prosto do mety. Jednak z minuty na minutę rzeki stawały się coraz bardziej wezbrane, a rozjeżdżony przez ciężarówki grunt coraz bardziej grząski. Musieliśmy zjechać ze szlaku i kierować się instynktem Sergio. Przedzieraliśmy się przez krzaki, nasza Toyota sprawnie pokonywała kolejne wydmy.
Czas jednak uciekał, zrobiło się ciemno i stało się jasne, że nie zdążymy nadać relacji. Jak się okazało, to nie był nasz największy problem tego dnia. W pewnym momencie szczęście opuściło Sergio. W mroku nie dostrzegł kałuży błota i auto utknęło w niej po drzwi. Koniec jazdy.
Po nocy spędzonej w samochodzie Sergio i Fernando z zapałem zabrali się do odkopywania Toyoty. Byli do tego dobrze przygotowani, mieli specjalną powietrzną poduszkę, którą zamierzali unieść auto. Z pomocą przyszli miejscowi Boliwijczycy. Nie wiemy, czy im się udało, czy też musieli czekać na ciężarówkę serwisową. Wtedy bowiem nadleciał helikopter, który zabrał nas do La Paz.
"Taki właśnie jest Dakar" - powiedział na pożegnanie Sergio.