Wielu Polaków tęskni za rajską (jakoby) przeszłością

Bohater jednego z rysunków satyrycznych Andrzeja Mleczki domagał się, by dla uczczenia zniesienia święta 22 Lipca uczynić ten dzień wolnym od pracy.

Niestety, ów niewątpliwie słuszny i logiczny postulat nie został dotychczas spełniony, za to kolejne rocznice ogłoszenia tzw. manifestu PKWN są okazją do snucia wspomnień z czasów PRL.

Dla wielu osób te rozmyślania to sentymentalna podróż w rajską jakoby przeszłość. Czy rzeczywiście jest do czego tęsknić i co chwalić? Oto kilka rozpowszechnionych stereotypów, dotyczących motoryzacyjnych realiów ostatnich dwóch dekad Polski Ludowej, zderzonych z osobistym doświadczeniem Józefa D., człowieka, który ten okres dobrze zna i pamięta...

Reklama

Stereotyp nr 1: w epoce PRL nasz przemysł motoryzacyjny był europejską potęgą; produkowaliśmy i eksportowaliśmy do wielu krajów świata małe i duże Fiaty, Polonezy, wcześniej Syreny i Warszawy, ciężarówki Star i Jelcz, dostawcze Nysy i Żuki, użytkowe Tarpany, autobusy.

Józef D.: - Owszem, ale trzeba pamiętać, że były to najczęściej pojazdy przestarzałe. Udawało się je sprzedawać za granicę tylko dlatego, że państwo nieustannie potrzebowało "cennych dewiz" i z tego powodu nawet eksport po dumpingowych cenach był opłacalny. Samochody made in PRL miały fatalną jakość. Kiedyś towarzyszyłem znajomemu, który odbierał Syrenę, wygraną w losowaniu tzw. książeczek samochodowych. Pół dnia spędziliśmy w Polmozbycie, szukając samochodu z możliwie najmniejszą liczbą usterek. Już znalezienie auta (przypominam, fabrycznie nowego), w którym zamykałyby się wszystkie drzwi, graniczyło z cudem. Potem, gdy ów znajomy skarżył się, że jego wóz podczas deszczu przecieka, usłyszał od mechanika, że to nie jest przecież łódź podwodna, więc w czym problem? Nigdy też nie zapomnę studenckiej wycieczki, pod koniec lat 70., do warszawskiej FSO i widoku robotników, wylegujących się w słoneczny dzień na świeżo polakierowanych nadwoziach Fiatów 125p. W brudnych ferszalunkach i roboczych buciorach!

Stereotyp nr 2: dzięki Edwardowi Gierkowi i jego śmiałej polityce Polska zmieniła się z kraju furmanek w kraj samochodów.

Józef D.: - To rzeczywiście jeden z niewytłumaczalnych fenomenów tamtego okresu. Przecież normalny handel samochodami praktycznie nie istniał. Obowiązywał system talonów, przyznawanych przez władzę ludową wiernym jej ludziom; partyjnym prominentom różnych szczebli, kadrze kierowniczej dużych państwowych przedsiębiorstw, ważnym urzędnikom, zasłużonym artystom, przedstawicielom niektórych grup zawodowych, na przykład milicjantom czy górnikom.

Po rozpoczęciu produkcji fiata 126p wprowadzono system przedpłat. Na odbiór samochodów sprzedawanych w ten sposób czekało się latami. Były też wspomniane książeczki samochodowe. Należało zgromadzić odpowiednią kwotę na nieoprocentowanym koncie w banku PKO, a potem liczyć na szczęście w organizowanych bodajże co kwartał losowaniach, w proporcji, o ile dobrze pamiętam, 1 samochód na 1000 - 1500 książeczek, zależnie od wysokości wkładu. Ludzie, którzy mieli dostęp do twardej waluty, kupowali auta w sklepach dewizowych - w Peweksie i Baltonie. Zwykłym obywatelom pozostawały giełdy samochodowe.

Za nowego malucha trzeba było zapłacić tam dwa razy więcej niż wynosiła jego cena oficjalna. Pod koniec lat 80. nowy Polonez na wolnym rynku kosztował 5000 dolarów, pieniądze horrendalne, biorąc pod uwagę wysokość przeciętnych zarobków, stanowiących równowartość 30-50 dolarów miesięcznie. Ja mój pierwszy samochód, fabrycznie nową syrenę 105L, kupiłem na giełdzie w 1980 r. za 150 000 zł, czyli trzydzieści swoich ówczesnych pensji. Jak mogłem pozwolić sobie na taki wydatek? Dzięki mobilizacji wszystkich oszczędności, również tych z wcześniejszej bardzo lukratywnej pracy w spółdzielni studenckiej.

Stereotyp nr 3: pojazdy z czasów PRL były solidne, trwałe i niezawodne, nie to co dzisiejsze naszpikowane elektroniką "jednorazówki" z cienką jak papier blachą i nadmiernie wysilonymi silnikami.

Józef D.: - Trwałe? Być może. Solidne? O tym już wspominałem w kontekście odbioru Syreny znajomego. Niezawodne? To dlaczego właściciele maluchów nie wybierali się w żadną dłuższą podróż bez kompletnego zestawu części zapasowych w bagażniku? Użytkowanie mojej Syreny to była nieustająca epopeja awarii i napraw. Prawdziwym thrillerem były samochodowe podróże za granicę. Nawali czy nie nawali? I ile będzie kosztowała naprawa?

Stereotyp nr 4: w czasach PRL podróżowało się po Polsce dużo przyjemniej niż obecnie. Drogi były puste, nie obstawione fotoradarami, nie istniały straże miejskie i gminne, w miastach nie obowiązywały różne idiotyczne ograniczenia ruchu, nie brakowało miejsc parkingowych.

Józef D.: - Faktycznie, z parkowaniem było łatwiej niż dzisiaj. Koncepcje tzw. uspokajania ruchu, oznaczające utrudnienia we wjeździe do centrów dużych miast, pojawiły się dopiero w latach 80. Pamiętam, że kiedyś swobodnie wjeżdżałem autem na Rynek Główny w Krakowie i parkowałem tuż przed Klubem pod Jaszczurami. Drogi rzeczywiście były pustawe, ale miały fatalną, na pewno gorszą niż dziś nawierzchnię. O obwodnicach i autostradach mogliśmy tylko pomarzyć. Fotoradarów nie używano, ale na kierowców czyhały pochowane po krzakach milicyjne patrole z ręcznymi "suszarkami". Można było natknąć się na pijanego woźnicę, albo na wracający nocą z pola nieoświetlony kombajn rolniczy. Generalnie było bardziej niebezpiecznie niż dzisiaj, o czym świadczą ówczesne statystyki wypadków. Było ich nieproporcjonalnie wiele w stosunku do liczby jeżdżących wówczas pojazdów.

Stereotyp nr 5: w czasach PRL, gdy importowaliśmy ropę naftową ze Związku Radzieckiego i nie obowiązywały u nas wahania jej światowych cen, paliwo było dużo tańsze niż dzisiaj.

Józef D: - Drogo, tanio... To pojęcia względne. Równie ważna jak cena paliwa jest jego dostępność. A z tym w PRL bywało różnie, przeważnie źle. W latach 80 sprzedaż benzyny reglamentowano. Pamiętam długie kolejki i wielogodzinne oczekiwanie na dostawę paliwa. Pamiętam upokorzenia, których doznawałem na stacjach CPN, przymilając się do Pana Pompiarza, wsuwając mu do kieszeni brudnego kombinezonu banknot o odpowiednim nominale, wszystko w nadziei, że łaskawie "zapomni" o wbiciu pieczątki w kartę, na której rejestrowano czynność tankowania. Pamiętam smak benzyny ściąganej wężykiem z samochodowego baku do kanistra, by jeszcze tego samego dnia ponownie napełnić zbiornik. Nigdy nie zapomnę emocji związanych z pewnym incydentem z okresu stanu wojennego. Stałem w kolejce do dystrybutora. Zbliżała się 23.00. Miałem do wyboru, zrezygnować z tankowania przydziałowej porcji paliwa czy naruszyć przepisy o godzinie milicyjnej? Wybrałem to drugie. Wracałem do domu bocznymi uliczkami, z wygaszonymi reflektorami. Nagle dostrzegłem uzbrojony w kałasznikowy patrol ZOMO. Oni na pewno też mnie widzieli, ale z niewyjaśnionych powodów nie zatrzymali. A przecież mogli nawet strzelać!

- Dzisiaj nie żyje mi się łatwo, ale za PRL-em nie tęsknię, oj nie...

poboczem.pl
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy