Tak było za "komuny". A teraz?
Lubię wyjeżdżać samochodem za granicę. To miłe, gdy po opuszczeniu Polski z człowieka opada napięcie, związane ze stanem naszych dróg i zwyczajami miejscowych kierowców. (*)
Jedyne, czego obawiam się na obczyźnie, to spotkań z tamtejszą policją, z którą, w przeciwieństwie do rodzimej, nie da się "dogadać". Nie mogę również przyzwyczaić się do zawsze podniesionych szlabanów i opustoszałych budynków na przejściach granicznych między państwami, należącymi do strefy Schengen. Zawsze wydaje mi się, że to tylko sen i za chwilę wyskoczą z krzaków umundurowani strażnicy i celnicy. Wspominam wtedy nie tak odległe czasy długich kolejek, surowych funkcjonariuszy, skrupulatnych kontroli, opukiwania podwozi samochodów z naklejką PL...
Wielu rodaków do Bułgarii, Rumunii, Jugosławii i dalej, do Turcji, jeździło tranzytem przez kawałek ZSRR. Najpierw wielogodzinne oczekiwanie na skrupulatną i nieprzyjemną odprawę w Medyce (pod tym względem, zdaje się, nic się tam nie zmieniło...), potem stresujący przejazd do granicy z Rumunią. Mieliśmy na to dobę. Nie wolno było nigdzie zbaczać z drogi. Kto spróbował to zrobić, zaraz natykał się na posterunek milicji.
Nigdy nie udało mi się pokonać tej trasy bez dodatkowych kosztów. Jedziesz grzecznie, z dozwoloną prędkością, pilnie unikając wszelkich niebezpieczeństw. Nagle wyprzedza cię cywilna łada, zza szyby której wysuwa się ręka z lizakiem. Patrol drogówki w nie oznakowanym radiowozie. Milicjanci twierdzą, że 20 kilometrów wcześniej przekroczyłeś linię ciągłą na jezdni, za co należy się 50 rubli kary. To oczywiście nieprawda, nie popełniłeś żadnego wykroczenia, ale nie potrafisz tego dowieść, a oni przecież twojej winy udowadniać nie muszą. Reprezentują Władzę. Zrezygnowany sięgasz do portfela, lecz dowiadujesz się, że mandat musisz zapłacić w komisariacie w miasteczku, które dawno już minąłeś. Z tym, że kasę zamykają o piętnastej, a jest już siedemnasta. Możesz zaczekać do jutra, ale wtedy przekroczysz limit czasu wyznaczony na tranzyt i będzie kolejny "sztraf", dużo wyższy. Co zatem robić? "A, to już nie nasz problem..." - odpowiadają milicjanci.
Zainkasowali do kieszeni 30 rubli i odjechali, szukając następnej ofiary. Innym razem musiałem wybronić się łapówką przed umundurowanym przedstawicielem potęgi Związku Radzieckiego, który upierał się, że chciałem zatrzymać się w miejscu niedozwolonym. Zauważmy: zostałem ukarany nie za samo wykroczenie, lecz za rzekomą chęć jego popełnienia...
Na granicy ZSRR i Rumunii też bywało nieprzyjemnie. Kiedyś, gdy wracałem z urlopu na kempingu w Bułgarii, radzieccy pogranicznicy znaleźli w bagażniku mojego auta resztki proszku do prania, towaru w PRL deficytowego. Uznali, że to może być... narkotyk. Wezwany lejtnant zarządził: "prowieriat maszinu!". Szkoda, że nie mogłem tego sfilmować - widok czterech dorosłych mężczyzn, jednocześnie szperających we wnętrzu malucha, był doprawdy godny kamery...
Rosjanie, Rumuni, Węgrzy, Czesi, Słowacy... Praktycznie nigdzie nie byliśmy traktowani z sympatią. Niemcy lubili odstawiać samochody z polskimi rejestracjami na bok, do drobiazgowej kontroli. Nie lepsi byli Austriacy. Przy wjeździe do Grecji celnicy wpisywali do paszportów turystów z Polski wszelkie przedmioty, które ich zdaniem mogły być przedmiotem handlu. Namioty, materace, aparaty fotograficzne...
Do tego dochodził strach przed awarią auta. W tzw. drugim obszarze płatniczym naprawa samochodu (w przypadku pojazdów wyprodukowanych w demoludach bardzo problematyczna) mogła zrujnować kieszeń Polaka. Dlatego, jadąc w świat, formowaliśmy konwoje, dbając, by w każdej ekipie znalazł się mechanik-złota rączka, a w bagażnikach - zestaw najpotrzebniejszych części zamiennych.
Kiedyś w Grecji nawaliły hamulce w moim fiacie 126p. Na szczęście jeden z przejeżdżających tą trasą rodaków odsprzedał niezbędne elementy i, w bajecznych okolicznościach przyrody, na skraju gaju oliwnego, przywróciliśmy z kolegą sprawność fiacikowi. Kiedy awaria przydarzyła się jego zastavie, poratował nas serwis w Jugosławii. Za piłkę do siatkówki i pompkę do pompowania kół.
Zdarzały się też inne kłopoty. Na przykład w latach 80. w Rumunii paliwo można było kupić wyłącznie za twardą walutę (lub specjalne talony, nabywane w Polsce i, w razie niewykorzystania, odsprzedawane po powrocie). Benzyna była potwornie droga, dlatego każdy rodak starał się przejechać ten kraj na paliwie zabranym w kanistrach z domu.
Koszmar. Jak to dobrze, że się już skończył...
Maciek
(*) list do redakcji INTERIA.PL
Chcecie podzielić się własnymi doświadczeniami z wakacyjnych wyjazdów samochodem za granicę? Czekamy na wasze teksty i zdjęcia. Na wspomnienia z minionych lat, ale przede wszystkim na relacje jak najbardziej współczesne. Na uwagi i rady, które mogą przydać się zmotoryzowanym internautom, wybierającym się na urlopy w różne strony świata.
AUTORZY WAKACYJNYCH TEKSTÓW, KTÓRE TRAFIĄ NA ŁAMY SERWISU MOTORYZACJA OTRZYMAJĄ OD NAS UPOMINKI.