Światła, czyli bezsens?

Wielkomiejski, poranny korek. Codziennie tkwią w nim tysiące samochodów. Stoją, od czasu do czasu przesuwając się z minimalną prędkością. Wszystkie z włączonymi reflektorami.

Właśnie w pogodne, letnie dni i w godzinach przedpołudniowych szczytów komunikacyjnych w dużych miastach widać bezsens przepisu, nakazującego jazdę przez całą dobę z włączonymi światłami mijania (lub tzw. dziennymi, wciąż bardzo rzadko spotykanymi), niezależnie od warunków atmosferycznych, miejsca i wszelkich pozostałych okoliczności.

Kilka miesięcy temu w Sejmie i w mediach rozgorzała dyskusja na temat przyszłości wspomnianego przepisu. Zwolennicy jego utrzymania twierdzą, że dzięki niemu poprawiło się bezpieczeństwo na drogach. Przeciwnicy sięgają po wyliczenia ekonomiczne - wskazują na związany z obowiązkiem całorocznej jazdy na światłach wzrost zużycia paliwa, konieczność częstszej wymiany żarówek itp.

Coś dają czy nie dają?

I jedni, i drudzy mają rację, ale gdy przyjrzeć się bliżej ich argumentom, pojawiają się wątpliwości.

Oświetlony pojazd jest na pewno lepiej widoczny niż nieoświetlony, ale jak tę "oczywistą oczywistość" przełożyć na konkretne dane z zakresu bezpieczeństwa? Tym bardziej, że w policyjnych statystykach, dotyczących przyczyn wypadków drogowych, brakuje pozycji "jazda bez właściwego (odpowiedniego, wystarczającego) oświetlenia", jest mowa tylko o jeździe "bez wymaganego oświetlenia".

Reklama

Wymaganego, a zatem zgodnego z wymogami aktualnie obowiązującego prawa. I co z tego, że w 2005 r., a zatem przed wprowadzeniem nakazu całodobowej i całorocznej jazdy na światłach, z wymienionego wyżej powodu zdarzyło się, według policji, 118 wypadków, a w ubiegłym roku tylko 56, skoro w obu tych okresach obowiązywały inne przepisy? Tak czy inaczej, "niemanie świateł" było powodem zaledwie ułamka procenta wszystkich wypadków, których liczba, to prawda, z roku na rok spada, choć z wielu różnych przyczyn.

Gdy w 2007 r. wprowadzano obowiązek włączania świateł mijania przez cały rok, obiecywano, że dzięki temu liczba zabitych na naszych drogach zmniejszy się o 20 proc. Dlaczego nie o 15, czy 25 proc.? Czcza gadanina. Ba, trudno byłoby udowodnić, że ów przepis ocalił choćby jedno ludzkie życie. Powtarzamy: udowodnić, bo intuicja rzecz jasna podpowiada, że tak jest w rzeczywistości.

Podobnie naciągane są jednak argumenty drugiej strony sporu. Owszem, auto z nieustannie włączonymi światłami spala więcej paliwa, szybciej zużywają się żarówki, osprzęt elektryczny, ale, zdaniem ekspertów, wynikający stąd wzrost kosztów eksploatacji pojazdu nie przekracza 1-2 proc. W wymiarze indywidualnym jest zatem nieistotny, praktycznie pomijalny (w globalnym, zwłaszcza z punktu widzenia ekologii, zwiększenia emisji dwutlenku węgla do atmosfery, może mieć faktycznie jakieś znaczenie).

Jeździć na światłach czy nie?

Dyskusja na ten temat będzie długa, gorąca i zapewne bezowocna, bo obok merytorycznego ma też swój aspekt polityczny. Skoro nie da się sprawy załatwić szybko i zgodnie ze zdrowym rozsądkiem, kierując się przykładami innych państw europejskich, proponujemy eksperyment. Na początek znieśmy obowiązek włączania świateł przez całą dobę i cały rok w kilku największych aglomeracjach, powiedzmy w miastach liczących więcej niż pół miliona mieszkańców. Po roku zobaczymy, jak wpłynie to na statystykę wypadków. Wtedy możemy wrócić do poprzedniego stanu prawnego lub rozszerzyć zmiany na resztę kraju. Ryzyko jest niewielkie, a gra warta świeczki. A może nawet samochodowej żarówki...

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: światła
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama