Spis cudzołożnic Prokopa
Podobno prawdziwy fan motoryzacji lepiej pamięta swoje pierwsze auto, niż swoją pierwszą dziewczynę. No to powspominajmy...
Najpierw była Skoda 120L i trudny związek motoryzacyjnego prawiczka z kobietą dojrzałą, o dość znacznym przebiegu, liczonym nie tylko w kilometrach, ale również w kilkunastu poprzednich partnerach. Mimo ton nałożonego makijażu trudno jej było ukryć nie tylko wiek, ale również fakt, że bywała dotkliwie bita. Ja, dla odmiany, okazałem się dla niej troskliwym pielęgniarzem, cierpliwie niańczącym i znoszącym dolegliwości wieku starczego. Z działki urologicznej na przykład - nietrzymanie wody, która tajemniczo ubywała z najbardziej absurdalnego układu chłodzenia pod słońcem (chłodnica z przodu, silnik z tyłu, a po drodze kilometrowa plątanina nieszczelnych, zapowietrzających się przewodów). Umarła, nie odzyskując przytomności po tym, jak nastąpiła przepuklina tegoż układu do silnika, doprowadzając do jego terminalnego zatarcia. Pacjentki nie opłacało się już reanimować.
Po tym doświadczeniu przerzuciłem się na lolitki. Takim niesfornym łobuzem w krótkiej spódniczce był Fiat Uno Turbo. Zaliczyliśmy parę miesięcy drogowej kamasutry. W czasach, kiedy za sportowe auto uchodziły wehikuły w rodzaju Poloneza 1.4, 105 koni w szczuplutkim, zwinnym ciele było wynikiem orgazmicznym. Na pożegnanie, żeby nie było za pięknie, moja partnerka zaraziła mnie moto-syfilisem, objawiającym się gorączką, w której choremu wydaje się, że żadne auto o stosunku mocy do wagi mniejszym niż 15 koni na 100 kilogramów nie ma sensu.
Próbowałem zaznać uspokojenia w ramionach Volvo S40 2.0. To była nudna klasowa kujonka, która miała tylko jedną wadę. Brakowało jej zalet. Doszukując się w niej jakiejś innej właściwości, poza tym że jeździła, zawsze dochodziłem do posępnej konkluzji z cyklu: "ma pryszcze, zeza i zajęczą wargę, ale za to nie ma nogi". Czyli jak by nie patrzeć, bida z nędzą. Rachityczna z przodu (2.0 to już niby jakiś rozmiar, ale za to w kształcie obwisły naleśnik; zero ognia i ekscytacji) oraz z tyłu (na tylnej kanapie, kiedy dwumetrowy tatuś maksymalnie odsunął sobie fotel, mogły podróżować tylko dzieci bez nóg). Do tego, mimo wątłego usposobienia, paliła jak smok. Wstyd się przyznać, ale z rozpaczy ją zagazowałem, co skwitowała gniewnym wybuchem. Kolektora dolotowego. Odeszła niczym Sylvia Plath (poetka, która wylogowała się ze świata, wkładając głowę do kuchennego piecyka), dokonując żywota po samobójczym ataku na przydrożne drzewo gdzieś koło Józefowa.
Potem była przygoda z Volvo V70R. Fatalne zauroczenie. 250 turbokoni, dyskretnie ukrytych pod nieefektowną kombi-garsonką. Ognista seksbomba o aparycji bibliotekarki - marzenie każdego faceta. I na tym właśnie polegał tragizm naszej relacji. Powinna pozostać marzeniem, wielbionym na zdjęciach kolorowego prospektu.
Próbując układać sobie z nią życie, z jednej strony przeżywałem erotyczne uniesienia, wyprzedzając kolumnę tirów na jednym oddechu, a z drugiej - płakałem, płacąc za jej kapryśną naturę. W ciągu jednego roku zostawiłem u różnej maści speców sumę niemal równą cenie, jaką za nią zapłaciłem (lista chorób jest długa: zatarta turbina, pękające tarcze hamulcowe, dwa sprzęgła wiskotyczne za, bagatela, 13 tys. zł sztuka i tak dalej). Jonathan Carroll napisał kiedyś, że "niektóre kobiety są po to, by je wielbić, inne - żeby je bzykać. Problem mężczyzn polega na tym, że ciągle mylą pierwsze z drugimi". Tak właśnie było w tym przypadku. Ku przestrodze.
Okazuje się jednak, że ta lekcja niczego mnie nie nauczyła. Chrysler 300C to też była miłość od pierwszego wejrzenia. Moja HEMI. Stała taka samotna na parkingu komisu, z wypiętym kombi-zadkiem, kusząc jak Jennifer Lopez. Wypacykowana i wyzywająca niczym królowa dyskoteki. Nie zastanawiając się długo, zabrałem ją do domu. Przez chwilę było nam dobrze ale nad ranem zaczęła mnie irytować. Przy bliższym poznaniu okazała się straszną babą. Głównie dlatego, że za dużo piła, średnio jakąś pięćdziesiątkę na setkę. No, może trochę przesadzam, ale tak ją zapamiętałem. Jak to alkoholiczka, bywała nieprzewidywalna. Zwykle chadzała wężykiem, nie dając się utrzymać na prostej. Po wizycie u znawcy samochodowych dusz, znaczy blacharza, okazało się, że kiedyś przeżyła traumę - dostała ostry strzał od poprzedniego właściciela i od tamtej pory ma problemy ze zbieżnością. Biedaczka. Ostatecznie pogrążyło ją to, że mimo początkowych obietnic, okazała się kobietą bez fantazji. Nawet lubiła ostrą jazdę (miała czym oddychać - 5,7 litra pojemności robiło swoje), ale fatalnie reagowała na próby namówienia jej do jakiegoś zboczenia, w sensie zakrętu. Szybko wróciła tam, gdzie ją poznałem. Widuję ją czasem, jak czeka na kolejnego frajera.
A ja? Znów szczęśliwie zakochany, ale o tym na razie cicho, sza...
Marcin Prokop.
Tekst pochodzi z miesięcznika