Polska "pod" czyli... "śmiertelne zagrożenia dla polskiego transportu"
Niepołomice, Szczecin, Rzeszów, Jędrzychowice, Grodzisk Mazowiecki, Ostrołęka, Międzyrzec Podlaski... To tylko niektóre z miejsc, w których właściciele firm transportowych zablokowali ciężarówkami drogi, protestując przeciwko "brakowi skutecznych działań rządu" w obronie interesów rodzimej branży przewozowej. Są dobrze zorganizowani. Stworzyli nawet specjalną stronę internetową ze wskazówkami dla koordynatorów blokad, z wezwaniami do jedności i zawodowej solidarności oraz z wyjaśnieniem przyczyn protestu. Jak się okazuje, jesteśmy prześladowani ze wszystkich stron: od wschodu, zachodu i od środka.
Duże niezadowolenie budzi ubiegłoroczna uchwała Sądu Najwyższego, który uznał, że "Zapewnienie pracownikowi - kierowcy samochodu ciężarowego odpowiedniego miejsca do spania w kabinie tego pojazdu podczas wykonywania przewozów w transporcie międzynarodowym nie stanowi zapewnienia przez pracodawcę bezpłatnego noclegu" w rozumieniu przepisów o podróżach służbowych. W związku z tym nakazał wypłacanie kierowcom w takich sytuacjach stosownych ryczałtów, również wstecznie, co rzecz jasna mocno bije po kieszeni właścicieli firm transportowych. A przecież zwyczaj, że zamiast w hotelu czy choćby przydrożnym motelu śpi się w szoferce ma długą tradycję i dotychczas nikt z tego powodu nie grymasił. Przynajmniej otwarcie.
Z Rosją sprawa jest jeszcze bardziej skomplikowana. Otóż okazuje się, że nasi transportowcy praktycznie zmonopolizowali przewozy z Europy Zachodniej do Rosji. Zagraniczna konkurencja wycofała się z tych tras uznając zapewne, że są zbyt uciążliwe czy nawet niebezpieczne. Opuszczone miejsce zajęły firmy z Polski. Niestety, rosyjskie embargo na liczne unijne towary ograniczyło zapotrzebowanie na usługi transportowe na linii Zachód-Wschód, a na domiar złego Moskwa wprowadziła nowe restrykcyjne przepisy, bardzo ponoć niekorzystne dla naszych tirowców. Co mógłby uczynić w tej sprawie polski rząd - trudno powiedzieć. W każdym razie przewoźnicy czują się skrzywdzeni i opuszczeni.
Jednak na pierwszym miejscu listy "Śmiertelnych zagrożeń dla polskiego transportu" (jak to ujęto na plakacie ze wspomnianej strony internetowej) znalazła się kwestia płacy minimalnej w Niemczech. Wymóg, by wszyscy pracujący w tym kraju zarabiali co najmniej 8,5 euro na godzinę sprawia ponoć, że działalność naszych przewoźników na rynkach zachodnioeuropejskich staje się nieopłacalna. Los 30 tysięcy (!) polskich firm transportowych i 120 tys. pracowników jest zagrożony - alarmują organizatorzy protestów na drogach.
To smutne, że ćwierć wieku od rozpoczęcia wielkiej transformacji ustrojowo-gospodarczej naszym głównym atutem na rynkach zagranicznych wciąż są niskie płace.
Według opublikowanych niedawno szacunków bazy danych Numbeo, Polak zarabia miesięcznie na rękę (po odliczeniu podatków) równowartość 905,6 dolarów. Przeciętny Niemiec - 2851,8 dol., Francuz - 2762 dol., Norweg - 4215,4 dol. a Szwajcar - 6302 dolary. Utrzymujące się ogromne różnice w wynagrodzeniach powodują, że w polskich restauracjach słabo opłacani polscy kelnerzy, często legitymujący się wyższym wykształceniem, muszą usługiwać przedstawicielom angielskiej klasy robotniczej, czującym się nad Wisłą jak prawdziwe paniska.
Wygrywamy z konkurencją nie nowoczesnością i jakością wyrobów, wysokim poziomem usług, lecz dzięki temu, że możemy znacznie mniej niż ci, z którymi przyszło nam rywalizować, płacić pracownikom. A kiedy ktoś zaczyna wymagać, abyśmy płacili nieco więcej, zgodnie z miejscowymi regułami gry, wpadamy w panikę i czujemy się głęboko skrzywdzeni. Niestety, naszą pozycję na gospodarczej mapie Europy najlepiej określa przedrostek "pod". Jesteśmy podwykonawcami, poddostawcami i anonimowymi wytwórcami anonimowych podzespołów. Na palcach da się policzyć duże polskie firmy, z powodzeniem eksportujące gotowe, zaawansowane technicznie wyroby, sprzedawane pod własnymi, rozpoznawalnymi markami. Pozostałe mieszczą się co najwyżej w kategorii "pod". Dla setek tysięcy osób szczytem marzeń jest zatrudnienie w filiach zagranicznych koncernów, gdzie za relatywnie niewielkie pieniądze zajmują się produkcją dóbr, będących wytworem cudzej myśli technicznej. Niestety, dotyczy to również szeroko pojętej branży motoryzacyjnej...
"Przez dwadzieścia pięć lat polskiej transformacji przewoźnicy zdobywali rynek europejski. Wygrali wyścig konkurencyjny z Niemcami, Francuzami i Holendrami. Zbudowali silną gałąź gospodarki nie sięgając po pieniądze z budżetu państwa. Dzisiaj tracą pozycję, a rząd przygląda się temu bezradnie. Przeciwko własnym firmom występują też kierowcy, narzekając na wyzysk socjalny. Pracodawcy mówią stanowczo: płace sięgające 6-7 tysięcy złotych miesięcznie to nie jest mało. Niemcy, wprowadzając przepisy o płacy minimalnej, nie troszczą się o polskich kierowców. Ich los jest niemieckiej administracji obojętny. To gra o rynek europejski. Niemieccy przewoźnicy nie potrafią rzetelnie konkurować z Polakami, więc potrzebują działań protekcjonistycznych" - piszą organizatorzy protestów na drogach.
Protekcjonizm? Hm... trudno przypuszczać, by przywołani tu "niemieccy przewoźnicy" płacili swoim kierowcom ledwie 8,5 euro za godzinę pracy. Zatem nawet po spełnieniu wymogu, dotyczącego minimalnych stawek wynagrodzeń, mielibyśmy pod tym względem przewagę nad miejscową konkurencją. Skąd więc tak wielkie obawy? Czyżbyśmy mieli od "niemieckich przewoźników" gorszy tabor? Nie radzili sobie językowo? Zawalali terminy? Płacili więcej mandatów? A może chodzi nie tyle o utratę rynku co o zmniejszenie dochodów właścicieli firm transportowych? Stąd straszenie bankructwami i likwidacją dziesiątków tysięcy miejsc pracy.