Gwarancja? To tylko reklama. Rzeczywistość to zbójecka praktyka
Gwarancja samochodu w polskich warunkach ma znaczenie wyłącznie marketingowe.
Mówiąc wprost, istnieje tylko po to, żeby ładnie wyglądało to w reklamie. Poza tym tak naprawdę nie daje nam nic. A właściwie nic, czego i tak byśmy nie mieli. Posłuchajcie...
Wielu z Was planując kupno samochodu myśli tak: "A, kupię nowy, będzie na gwarancji, przynajmniej przez jakiś czas będę miał święty spokój". Okazuje się jednak, że wcale nie jest tak różowo. A nawet - po prostu - normalnie.
Załóżmy, że macie nowy samochód, objęty najczęściej spotykaną 2-letnią gwarancją. Nagle coś się psuje, drobnostka albo coś poważniejszego. Trochę Was to wkurza, bo w końcu nowe auto i nie powinno się psuć, ale przecież pojadę, to naprawią. Niestety, może to być początek drogi przez mękę.
Po pierwsze może się okazać, że uszkodzona część lub podzespół wcale nie są objęte gwarancją. Niestety, w jej warunkach zawsze znajdują się liczne wyłączenia odpowiedzialności gwaranta. Wiele części, tzw. eksploatacyjnych (klocki hamulcowe, amortyzatory, sprzęgło etc.), nie są nią objęte w ogóle lub jest ona zdecydowania krótsza niż ta podstawowa. Pamiętam np. moje zdumienie, kiedy czytałem książkę gwarancyjną jednej z marek koreańskich. Wynikało z niej, że szyba czołowa jest objęta ochroną do pierwszego przeglądu, podczas gdy klienci byli informowani, że gwarancja trwa wiele lat. Wiele, bo ta właśnie marka szczyci się wyjątkowo długą gwarancją. Dodajmy, bez żadnych gwiazdek i dopisków drobnym drukiem. Ale tylko w reklamie...
Nie rozumiem pojęcia "części eksploatacyjne". Przecież kiedy jeździ się samochodem, to wszystkie części się zużywają. No, może poza popielniczką, jeśli ktoś nie pali. Oczywiście jedne zużywają się szybciej a inne wolniej, ale czy to oznacza, że np. klocki hamulcowe czy tarcza sprzęgła nie powinny mieć jakiejś trwałości i nie powinniśmy mieć zagwarantowanego przynajmniej jakiegoś minimalnego okresu używania tej części?
Pamiętam też taką historię: w pewnej firmie była flota samochodów. W niektórych z nich drążki kierownicze zostały wymienione na gwarancji, a w innych nie. Okazało się, że do przebiegu 60 tys. km ich uszkodzenie podlegało naprawie gwarancyjnej, powyżej - już nie. Dlaczego? Bo tak. Czy kierowca o tym wiedział? Nie. Czy gdzieś to zostało zapisane? Również nie. Po prostu gwarant tak sobie uznał i tak robił.
Inną zbójecką praktyką jest odsyłanie do producentów czy gwarantów uszkodzonych części i podzespołów. Nawet wtedy, jeśli są to elementy z tzw. pierwszego montażu, czyli te, z których samochód składał się w momencie zakupu. Bardzo często miałem z tym do czynienia w przypadku np. ogumienia czy wtryskiwaczy. Jeśli macie problem z bijącymi albo wyząbkowanymi oponami, gwarant samochodu będzie Was zapewne odsyłał z reklamacją do firmy oponiarskiej. Sytuacja jest dość dziwna - kupiliście przecież kompletny samochód, a nie poszczególne jego części, więc jak macie reklamować same opony, nie dysponując na nie oddzielną fakturą? Jest to oczywiście praktyka tyleż bezprawna, co powszechna.
Podobnie z wtryskiwaczami. Trafiają one do producenta, a ten zwykle "z automatu" odpowiada, że przyczyną uszkodzenia było złej jakości paliwo. Przy czym nie jest ono w ogóle badane i producent wtryskiwaczy nie określa, który parametr lub parametry nie trzymały norm i spowodowały ich usterkę.
Może się też okazać, że uszkodzenie danej części jest Waszą winą, bo źle ją użytkowaliście albo ją po prostu zepsuliście. Przy czym najczęściej owo "złe użytkowanie" nie jest w żaden sposób sprecyzowane. Bardzo często spotykałem się z taką sytuacją w przypadku zniszczonej skórzanej tapicerki. Zdezorientowani kierowcy pytali: "Jak można źle użytkować fotel kierowcy? Po prostu siedzi się na nim i tyle", ale zwykle nie dostawali odpowiedzi. Podobnie z licznymi odpryskami lakieru już miesiąc czy dwa po zakupie. Serwis udowadnia wtedy, że to wina kamieni a nie fabryki. Ale trudno winić kierowcę, że mu coś uderza w karoserię...
Kolejnym częstym chwytem gwarantów jest wmawianie klientom, że usterka... w ogóle nie występuje! Doradcy serwisowi posługują się w takich przypadkach magicznym pojęciem Ten Typ Tak Ma (TTTM), czyli to, co dla wszystkich jest usterką, dla nich "cechą" albo wręcz "urodą" modelu. Dziwne dźwięki dochodzące z zawieszenia, szarpanie automatycznych skrzyń biegów, czy konieczność częstego dolewania oleju silnikowego. Oczywiście normalną cechą samochodu jest to wyłącznie do końca gwarancji. Natychmiast po jej zakończeniu okazuje się, że mamy do czynienia z usterką, którą należy pilnie naprawić i serwis ochoczo się za to weźmie. Oczywiście już odpłatnie. Co ciekawe, często zdarza się, że to samo "zjawisko" jest odmiennie traktowane w różnych autoryzowanych serwisach danej marki. W pewnym modelu samochodu coś strasznie tłukło się w zawieszeniu. W jednych serwisach wymieniano amortyzatory, w innych mówiono, że producent pracuje nad rozwiązaniem problemu i trzeba czekać, a w jeszcze innych posługiwano się magiczną formułą TTTM.
Często też naprawę usterek przeciąga się poza czas gwarancji. Oczywiście wada zgłoszona w okresie jej obowiązywania również na gwarancji powinna zostać usunięta. Zawsze jednak można spróbować wmówić klientowi, że zepsuło się coś zupełnie innego, mimo że objawy są identyczne jak wcześniej.
Wszystko to wynika z tego, że w Polsce gwarancja to pojęcie słabo ugruntowane w ustawodawstwie. Według przepisów bowiem gwarancja jest czymś absolutnie dobrowolnym. Żaden samochód ani inny nowy produkt nie musi jej mieć. Gwarantem zaś może być każdy...kto udziela gwarancji: producent, dystrybutor (na przykład centrala danej marki w Polsce, tak jest zresztą najczęściej), ale równie dobrze sprzedawca Jest to bardzo istotne, bowiem jeśli chcielibyśmy dochodzić swoich praw z tego tytułu, musimy wiedzieć, kto jest adresatem tych roszczeń. Dowiemy się tego z książki gwarancyjnej.
Co gorsza, zgodnie z polskim prawem to gwarant określa warunki gwarancji i robi to prawie zupełnie według własnego uznania - tylko od niego zależy, jakie te warunki będą. My możemy się na nie zgodzić lub nie. I tyle. Jeśli się na nie zgodzimy (poświadczając to podpisem) to są one obowiązujące i - chcąc skorzystać z gwarancji - musimy się do nich stosować. Trywializując nieco, jeśli gwarant napisze, że musimy jeździć w czerwonych skarpetkach, to musimy tak robić. No dobra - z tymi skarpetkami trochę przeszarżowałem. Wykluczone są tzw. klauzule abuzywne, czyli takie warunki, które jednocześnie są sprzeczne z dobrym obyczajem i rażąco naruszają interesy konsumenta. Bardzo trudno jednak tego dowieść.
Prawda jest jednak taka, że jesteśmy zdani na dobrą (lub złą) wolę gwaranta. Podam przykład: niedawno, przy okazji przedłużającej się naprawy gwarancyjnej, zapytałem w ASO ile mają czasu na naprawę. 30 dni. Pytałem dalej, co się dzieje, kiedy trwa ona dłużej. Otóż...nic. Po prostu. Nie ma żadnej sankcji.
Jeden z mitów gwarancyjnych głosi, że trzykrotna nieskuteczna naprawa tej samej usterki skutkuje automatycznie wymianą danego przedmiotu. Nieprawda, o ile nie jest to zapisane w warunkach gwarancji. Zazwyczaj wynika z nich, że dana usterka może być naprawiana w nieskończoność.
Pytanie: czy skoro gwarant prawie dowolnie kształtuje warunki gwarancji, musimy w okresie jej obowiązywania serwisować samochód w ASO? Dochodzimy tu do kwestii tzw. dyrektywy GVO. Otóż zbadałem tę kwestię i moim zdaniem jeśli w warunkach gwarancji jest tak napisane, a my nie chcemy jej stracić, to musimy się do tego stosować. Konsultowałem to z rzecznikami konsumentów i zdaniem wielu nie ma podstaw, żeby traktować to jako wspomnianą wyżej zabronioną klauzulę abuzywną.
Z drugiej strony, dyrektywa GVO to nic innego, jak tylko zalecana interpretacja rozporządzenia unijnego. A jak świat światem żadna interpretacja nie może być traktowana jako źródło prawa.
Uczciwie jednak przyznam, że są też tacy, którzy twardo głoszą, że dyrektywa GVO jak najbardziej obowiązuje i możecie sobie serwisować samochód gdzie Wam się podoba, pod warunkiem, że przestrzegacie zaleceń producenta. Mówię tylko, że według mnie sprawa jest dość problematyczna, to wy decydujecie co zrobić, ale musicie być świadomi ewentualnych konsekwencji.
Jedyną dobrą wiadomością jest ta, że jest coś, do czego gwarancja nadaje się doskonale. Zaraz po zakupie samochodu można chwycić ją w dwa palce, wrzucić do kosza i o niej zapomnieć. Jak to, zapytacie, przecież nowe samochody kupuje się głównie z myślą o gwarancji? Rzecz w tym, że jako konsumenci mamy dużo silniejszą pozycję, powołując się na odpowiedzialność sprzedawcy z tytułu zgodności towaru z umową. Wynika ona z ustawy o szczególnych warunkach sprzedaży konsumenckiej. Jeśli coś się zepsuje, możemy żądać usunięcia tej usterki ze względu na zgodność towaru z umową, nie musimy wcale oglądać się na gwarancję. Sprzedawca ponosi taką odpowiedzialność przez 2 lata od momentu zakupu (a więc tyle, ile przeciętna gwarancja na auto w Polsce), a np. jeśli stwierdzimy jakąś usterkę w pierwszych 6 miesiącach użytkowania, to na mocy tego prawa przyjmuje się, że rzeczywiście wada tkwiła w tej rzeczy. Jeśli sprzedawca twierdzi inaczej, musi to udowodnić, ale... właśnie, ciężar dowodu spoczywa na nim - to on musi dowieść, że wady nie ma, a nie ja, że ona faktycznie występuje.
Trzeba pamiętać o dwóch rzeczach: jak wspomniałem jest to odpowiedzialność sprzedawcy, a więc podmiotu od którego samochód kupiliśmy, a nie producenta czy gwaranta. Druga rzecz - musimy być konsumentem, a jesteśmy nim tylko wtedy, jeśli kupujemy na własne potrzeby jako osoba fizyczna a nie np. jako firma czy działalność gospodarcza.
A tak na koniec - często żartujemy, że współczesne samochody wyposażone są w czujnik końca gwarancji. Po jej zakończeniu auto zaczyna się sypać, a przynajmniej co kosztowniejsze jego części i podzespoły. Coś w tym chyba jest...
Tomasz Bodył
Autor jest dziennikarzem TVN Turbo