Dzień bez roweru

Za nami kolejny Dzień bez Samochodu. Jak zwykle ulicami wielkich miast przemknęły hałaśliwe i kolorowe manifestacje rowerzystów, jak zwykle też te same ulice były niemożebnie zapchane autami. Słowem - nic nowego.

Wystarczy spojrzeć na statystyki sprzedaży jednośladów, przejechać się w pogodną niedzielę jakąś malowniczą trasą, by przekonać się, że rower wciąż zyskuje u nas na popularności. Jako pojazd rekreacyjny. Czy może jednak, tak jak chcą tego ortodoksyjni cykliści, stać się dla Polaków podstawowym, codziennym środkiem lokomocji?

Bardzo wątpliwe i nic tu nie pomoże wskazywanie Holandii czy Danii, jako przykładów krajów z powodzeniem "zroweryzowanych". Nie ten klimat, nie ta infrastruktura (tę oczywiście można zbudować, co skądinąd wcale nie jest takie łatwe i tanie), inne tradycje i przyzwyczajenia. Nawet ci, którzy ufają hasłom rzucanym przez Zielonych mają duże kłopoty z wdrażaniem ich idei w życie.

- Naprawdę próbowałem dojeżdżać do pracy rowerem - opowiada znajomy czterdziestoparolatek, na kierowniczym stanowisku w średniej wielkości firmie w centrum miasta. - Pal sześć, że podwładni zaczęli mnie uważać za dziwaka albo skąpca, który oszczędza na benzynie; że miałem trudności z zaparkowaniem mojego pojazdu; że wciąż obawiałem się złodziei. Gorzej, że po 10 kilometrach pedałowania przyjeżdżałem do biura spocony jak mysz kościelna. Powinienem się przebrać i wziąć prysznic, na co oczywiście nie mam w firmie warunków. A poza tym muszę jedno dziecko odstawić rano do szkoły, drugie do przedszkola. Po pracy często robię zakupy albo mam coś do załatwienia na drugim końcu miasta. W końcu skapitulowałem. Proszę mi wierzyć: bardzo trudno obejść się bez samochodu...

Reklama

Ciężko dyskutować z podobną argumentacja, zwłaszcza gdy rozmówca wykazuje autentycznie dobrą wolę. Myślę zresztą, że w podobnej sytuacji jak cytowany wyżej krakowianin znajdują się tysiące mieszkańców miast. Chcieliby uciec przed korkami przesiadając się z samochodu na rower, ale po pewnym czasie dochodzą do wniosku, że się nie da. To znaczy zapewne by się i dało, ale wymagałoby to wyjątkowego samozaparcia, które cechuje tylko największych zapaleńców.

Porozmawiaj na Forum.

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy