Dobre słowo nad grobem?

W książce "Przy szabasowych świecach" przeczytałem kiedyś taki szmonces: zmarł lokalny szwarccharakter, Izydor Rozenkranc.

Przysporzyło to rabinowi poważnego kłopotu: żydowski zwyczaj wymaga, by nad grobem członka gminy powiedzieć o zmarłym coś dobrego. A o tym akurat zmarłym najwyraźniej nie było to możliwe. Jednak miejscowy mądrala wpadł na świetny pomysł - i wygłosił następujące przemówienie: "Wszyscy wiemy, że Izydor Rozenkranc to był arogancki łobuz, złodziej i oszust. Ale w porównaniu z jego synem, Szlojme Rozenkrancem, to Izydor był istny anioł!"

Właśnie wróciłem z dość intensywnych rozjazdów dziennikarskich po Europie. Między innymi zbierałem informacje na temat polityki podatkowej i innych przejawach szacunku, z jakimi unijne państwa odnoszą się do motoryzacji. I po tej podróży powiem tak: polskie państwo w odniesieniu do kierowców to jest taki Izydor Rozenkranc. Arogancki łobuz, złodziej i oszust. Ale w porównaniu z tym, co wyprawiają inne kraje Unii, to Polska jest istny anioł! Poniżej zaledwie kilka przykładów.

Reklama

W Danii odbywał się właśnie oenzetowski szczyt w sprawie rzekomego ocieplenia klimatu. Co najmniej dyskusyjne wydają mi się argumenty, jakimi szermują fani teorii głoszącej, iż powinniśmy przestać oddychać, bo niszczymy naszą planetę. Szczególnie w połączeniu z faktem, że walka o powstrzymanie mitycznego globalnego ocieplenia stała się jedną z największych gałęzi światowego przemysłu, karmiącą setki tysięcy (jeśli nie miliony) urzędników i różnych paranaukowych instytucji. W efekcie walka o obniżenie światowej emisji CO2 wiąże się z emisją olbrzymich ilości CO2 i zmienia się w coś takiego, jak za socjalizmu walka o pokój. Nawet kosztem całkowitego zniszczenia i wroga, i pola walki.

Ale, mimo wszystko, Dania kojarzy mi się nie tyle z walką przeciw globalnemu ociepleniu, co z wojną totalną, jaką rząd tego królestwa wydał motoryzacji. Wbrew wszelkiej logice i stanowi wiedzy na temat psychiki ludzkiej oraz osiągniętego (przynajmniej przez Europejczyków) pułapu rozwoju cywilizacyjnego, w Danii uważa się, iż normalny człowiek nie jest w stanie zapanować nad samym sobą (a cóż dopiero nad maszyną) przy prędkościach wyższych od tempa szybkobiegacza. Bo jak inaczej rozumieć, że na zwykłych drogach nie wolno jechać szybciej niż 80 km/h?

Mało tego, na autostradach (a mają ich trochę, bodaj czy nie więcej niż my), dopuszczalna prędkość została określona na 130 km/h, ale z generalnym ograniczeniem do 110 km/h - co i tak jest abstrakcją, bo niemal wszędzie obowiązują ograniczenia dodatkowe. Do... Zgadliście, 80 km/h. A egzekwowanie tych ograniczeń jest drakońskie. Nie ma tłumaczeń i wyjątków - zresztą immunitetów też. Ani dyplomatycznego, ani sędziowskiego, ani królewskiego.

Nastawienie Duńczyków do prędkości jako żywo przypomina to brytyjskie z czasów George'a Stevensona - gdy zaczynał on tworzenie swojej kolei żelaznej, różne autorytety twierdziły, że prędkość większa niż 30 mil na godzinę może wywołać u człowieka zawroty głowy, a nawet zgon. Swoją drogą, jak Duńczycy są w stanie korzystać z transportu lotniczego, a wręcz współtworzyć linie SAS - to niewyobrażalne!

Ale wbrew pozorom to nie ograniczenia prędkości służą w Danii do zwalczana motoryzacji. Najważniejsze są podatki. Ich wysokość sprawia np., że porównywalne modele samochodów kosztują tam przeszło dwukrotnie więcej niż w Polsce. Efekty są dość śmieszne, najśmieszniejsze w salonach drogich marek. Jeśli ktoś nigdy nie widział - ani nawet sobie tego nie wyobrażał - np. Mercedesa klasy S z korbkami do opuszczania i podnoszenia tylnych szyb albo BMW serii 5 bez klimatyzacji (manualna w opcji), to właśnie tam może je sobie obejrzeć.

Inny przykład to Holendrzy. Stosują oni drakońskie ograniczenia prędkości, często tak bardzo pozbawione logicznego uzasadnienia, że człowiek byłby gotów wysłać do polskiej GDDKiA kwiaty za przyjazne traktowanie kierowców. Postawili również na wszechobecność fotoradarów - trudno się oprzeć wrażeniu, że jest ich przy drogach niemal tyle samo, co latarń.

Ale najciekawsze mają pomysły fiskalne. Już dziś w cenie nowego auta w salonie aż 52% stanowią podatki (nasze 22% VAT i akcyza to przy tym jednak pikuś). W najbliższym czasie mają zamiar podatki owe zwiększyć - nie w cenie auta jednakowoż, a w sensie podatku drogowego. Otóż wprowadzona ma być opłata za każdy przejechany kilometr - 6 eurocentów, na autostradach 8. Liczone przez rejestratory, w które mają być wyposażone wszystkie pojazdy. A za udowodnione jakiekolwiek grzebanie przy takiej czarnej skrzynce grozić będzie mandat. Co ja mówię mandat! Mandacik po prostu: 65 000 euro...

No i co, czy nie mam racji, że polskie państwo to po prostu istny anioł?

Maciej Pertyński

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: podatki | NAD
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy