Aurora Project. Ruska kuchenka, materac z Lidla i w drogę (3)
Następnego dnia trochę nam schodzi, nim się jakoś pozbieramy z majdanem i nim motocykle zabrane z parkingu podstawimy pod hotel.
W końcu ruszamy i już, już mamy wyjeżdżać z miasteczka, ale lizaczek pana policjanta pokazuje miejsce na poboczu. O co im chodzi?
Ano okazuje się, że o to, że 300 metrów wcześniej postawili chłopaki radar i stali rejestrując prędkość, która w tym miejscu wynosiła 40 km/h. Szybko nie jechaliśmy, ale w Adamowym zaprzęgu, który akurat prowadził, nie działał żaden ze wskaźników. Kierowcy zostają zaproszeni do łady samary na premierę rosyjskiego filmu z polską obsadą w rolach głównych, która niezbicie dowodzi, że Adamowy sprzęt (inne też) wyciąga nawet 58 km/h.
Adaś zaczyna kombinować (chyba nawyki zawodowego kierowcy) i winszuje sobie pokazanie legalizacji radaru. Po okrągłych 10 min kopania w schowkach radiowozu znajdują się niniejsze dokumenty, które są oczywiście jak najbardziej ok.
Adaś nie daje za wygraną i po chwili mówi:
- A skąd ja mam wiedzieć, że to akurat od tego radaru, który nam zdjęcie zrobił? Proszę o weryfikację numerów seryjnych.
Policjant, z niezwykłym zresztą spokojem, pokazuje mu miejsce obok siebie i jadą do radaru odczytać numery. Wracają po chwili - to teraz będzie jazda - nie oszczędzą nas pewnie w ogóle. Zaczęło się mozolne wypełnianie przez władzę papierów. Trwało to bez mała godzinę. W końcu zostały wręczone ze stoickim spokojem mandaty dla kierowców - jest jedynka i zera. Ale, ale... ile tych zer?
Raptem tylko dwa?!! Mandaty wystawiono nam po 10 złotych polskich. I po to zmarnowaliśmy tyle czasu? Mandaty kredytowe, ale nie bardzo się z tego radujemy, bo trzeba je opłacić w banku, a mamy właśnie niedzielę i dzisiaj planowaliśmy przekroczyć granicę i wjechać do Finlandii.
Może się uda - może system komputerowy nie działa jeszcze do końca sprawnie i może nas na granicy nie zatrzymają, ale to tylko takie gdybanie. Nie mamy wyjścia - jedziemy dalej.
Granicę przekraczamy bez kłopotów. Mandaty opłacimy w Polsce - mamy jeszcze zamiar kiedyś wrócić na Półwysep Kolski i nie chcemy kłopotów przy następnym wjeździe do Rosji. Rosyjscy pogranicznicy odprawiają nas z uśmiechem i szybko - nie sprawdzają nawet powierzchownie bagaży, natomiast Finowie podchodzą do nas inaczej. Trzeba zejść z motocykla, wejść do budynku z paszportem i przejść przez bramkę wykrywającą metale. Celnicy co prawda nie sprawdzają maneli, ale przychodzi im do głowy, że skoro wracamy z Rosji to sprawdzą nas alkomatem - oczywiście jest 0,00 promila.
Opuszczamy granicę już nocą, więc jak tylko się trochę oddaliliśmy, rozglądamy się za metą na nocleg.
Niestety, tym razem jakoś nie udaje się znaleźć żadnego domku przetrwania. Decydujemy się więc na cokolwiek. Widząc samotną stację benzynową, kombinujemy gdzie się ulokować.
Chłopaki mówią że weranda baru z ławkami będzie w sam raz, ale jakoś tak mi się wydaje, że to nie jest dobry pomysł, bo rano jak się zaśpi, to może nas obudzić właściciel lub, co gorsze, policja. Licho ich wie, jak tu się podchodzi do takiego korzystania z barów.
Nieopodal stacji stoi dom i nawet się jeszcze światła pala wewnątrz, więc Adam idzie zapytać, czy możemy się rozbić na noc gdzieś nieopodal. Niestety, człowiek, który otwiera nie radzi sobie w ogóle w żadnym innym języku poza tutejszym, podobnym według mnie do węgiersko-japońskiego. Pomimo to uważamy, że mieszkańcy zostali poinformowani o naszej obecności i znajdujemy całkiem fajny plac za wiatą z samochodami, gdzie zaczynamy rozbijać namioty.
Zjawia się właściciel i stara się nam pomagać przyświecając latarką. Poproszony przynosi wodę w butelkach, bo śnieg się dość długo topi, a na herbatę każdy ma ochotę. Konwersacja jakoś dalej nam nie wychodzi, więc coś tam szybko jemy i kładziemy się pod dachem gwiazd i namiotów. Piękny koniec dnia. Śnieg pod naszymi tyłkami pięknie się układa - nic nie gniecie, jest mięciutko i fajnie skrzypi. To nie ostatnia moja noc zimą po namiotem - to pewne.
Spało się wspaniale, puchowe śpiwory bez problemu zabezpieczyły nas przed mrozem. Trochę szronu od wewnętrznej strony namiotu z wydychanej przez całą noc wilgoci to nie problem. Robimy poranną kawę z lodu, który zamarzł w plastikowej butelce. Otwieramy ją nożem. Coś tam jemy, a właściciel zaprasza nas do barku na stacji benzynowej na kolejną kawę. Mamy poniedziałek i jutro odpływa nasz prom do Gdyni - jak to szybko minęło.
Do portu raptem parę kilometrów więc w zasadzie nie jedziemy nigdzie, tylko kluczymy po okolicznych bocznych drogach robiąc zdjęcia i szukając mety na ostatni już nocleg naszej wycieczki. Zaglądamy niemal w każdą boczna dróżkę odbiegającą od drogi i w końcu trafiamy nad leśne jezioro. Tym razem będziemy spali w przebieralni.
Zbieramy jakieś badyle na ognisko, obsypujemy dolną część przebieralni śniegiem żeby nie wiało w nocy i zasiadamy przy ogniu kładąc blisko zamrożone piwo.
To był naprawdę niezapomniany wieczór pełen refleksji z ostatnich ponad dwóch tygodni wspólnego obcowania naszej piątki - las, ognisko, jezioro i herbata z topionego śniegu z igłami sosnowymi.
Następnego dnia siedzimy jeszcze przy ognisku, bo tak jakoś żal i nie chce się jeszcze wracać, jednak chcąc, czy nie, około południa jedziemy do portu.
W Gdyni okazuje się że u nas niemal wiosna. Ja z Adamem po pożegnaniach jedziemy do Mrągowa, a reszta zostaje na noc w Gdyni, bo mają dość daleko do domów i pewnie by im niemal cała noc zeszła, by tam dotrzeć.
Z małą przygodą w postaci braku paliwa docieramy z Adamem na Mazury i po odespaniu odrobinę długiego wieczoru, dnia następnego zabieramy się za mały remont skrzyni biegów. Schodzi nam do późnego wieczora. Adam rano jedzie do domu w Piotrkowie Trybunalskim, gdzie zostawia swojego GS-a i przesiada się na własnoręcznie "wystrugane" Moto Guzzi z silnikiem diesla. Jedzie do Anglii - do żony, dzieci i pracy (chcą go przyjąć ponownie, bo się zwolnił specjalnie z okazji naszej wycieczki), które czekają na niego na wyspach.
Ot taka sobie historyjka.
Podsumowanie
- przejechaliśmy niespełna 5 tys. km,
- renifery na północy chyba wyginęły, bo żadnego nie spotkaliśmy,
- koc się w ogóle nie przydał, podobnie jak ręcznik i szampon, nie wspomnę o przyborach do golenia
- żadnej gleby, co jest sukcesem biorąc pod uwagę XT-ka bez wózka bocznego przede wszystkim
- tanie rozmowy do Polski za jedyne 11,00 zł netto i bez niepotrzebnego naliczania sekundowego
- wycieczka wcale nie była ekstremalna,
- w ogóle nie było zimno
- chleb paskudny w cenie 22-25 rubli, paliwo 27-28 rubli, piwo w 1,5 l plastikowej flaszce 75-100 rubli, litr mleka około 40-45 rubli, noclegi od 300 do 600 rubli
- drogie i paskudne wędliny, szczególnie przestrzegam prze kiełbasą zwaną polskaja, za to słoninka solona mniam, mniam
- planowaliśmy pojechać po zamarzniętym morzu Białym na wyspy Sołowieckie - jakieś 40 km, ale niestety tego roku jakoś tak nie całkiem zamarzło a my nie pomyśleliśmy o pływakach do motocykli więc nie dało rady,
- straty w sprzęcie do przyjęcia,
- bezcenne zawarte po drodze znajomości,
- nasza ekipa wybornie dobrana - doskonale się rozumieliśmy.
Na koniec opowieści o tej wyprawie zapraszamy na film
Zbyszek Lach