F1 wraca do USA, czyli lądowanie kosmitów w Austin

Powrót Formuły 1 do Stanów Zjednoczonych to nie jest kolejna odsłona próby podboju Ameryki przez cykl Grand Prix, bo tego chyba nie da się zrobić. Zaplanowany na najbliższy weekend wyścig w Austin będzie jednak znakomitą okazją do przyjrzenia się obu "światom", którym tak trudno znaleźć wspólny mianownik...

Szczegółowe roztrząsanie tego, ile razy Formuła 1 gościła w Ameryce i na jakich torach, nie ma większego sensu. Przez wiele lat odwiedziła bowiem wschodnią, zachodnią oraz środkową część Stanów. Obecnie wygląda to na kolejne lądowanie kosmitów...

Warto wiedzieć, że królewska kategoria sportów motorowych najdłużej była obecna w USA jeszcze zanim na dyscyplinie na dobre położył swoje ręce Bernie Ecclestone, z czasem zmieniając zwykłe wyścigi w doskonale prosperujące narzędzie marketingowe, służące do wysysania dziesiątek milionów dolarów z kolejnych krajów, pragnących uszczknąć dla siebie nieco prestiżu, z jakim kojarzona jest F1. Taki profil działalności to główna, ale niejedyna przeszkoda w ponownym zaistnieniu Formuły 1 w Ameryce.

Reklama

Seryjne wypady za Wielką Wodę skończyły się właściwie po dwóch dekadach od pierwszego wyścigu w Stanach, rozegranego już pod szyldem Formuły 1 w 1959 roku. W latach 80. Formuły 1 w USA prawie nie było. Wróciła na początku lat 90., ale na krótko, bo odbyły się tylko trzy edycje wyścigu. Kolejny szturm na portfele spracowanych Amerykanów przypuszczono z początkiem nowego Millenium, jednak po euforii jaka towarzyszyła pierwszym zawodom w Indianapolis, przyszły rozczarowania.

Amerykańscy fani, nawykli do śledzenia znacznie mniej złożonych form wyścigów, przekonali się, że Formuła 1 jest technicznie skomplikowana, niezrozumiała, tajemnicza, pełna zakulisowych rozgrywek, a sama rywalizacja na torze mocno nieczytelna. Nie czuli, że za swoje ciężko zarobione dolary otrzymują spektakl wart poświęcania mu niedzielnego popołudnia.

Czarę goryczy przelało Grand Prix rozegrane w USA w 2005 roku, gdy zgromadzeni na legendarnym torze Indianapolis kibice obejrzeli wyścig zaledwie sześciu aut. Przeciążenia w szybkim zakręcie wiodącym na prostą startową oznaczały, że tylko opony Bridgestone w samochodach Ferrari, Jordana i Midlanda, pozwalały na bezpieczne pokonanie dystansu wyścigu...

Reszta stawki, korzystająca z wadliwie przygotowanego ogumienia Michelin, próbowała uratować wyścig, proponując kompromis polegający na ustawieniu na torze szykany, która miała zmniejszyć prędkość aut, ale władze dyscypliny nie zgodziły się na takie rozwiązanie. Wobec powyższego, po okrążeniu rozgrzewkowym zespoły korzystające z opon Michelin zjechały do alei serwisowej, a na polach startowych zostało raptem kilka - znacznie różniących się od siebie szybkością - samochodów.

Nietrudno wyobrazić sobie wściekłość początkowo zdezorientowanych kibiców, którzy zamiast oczekiwanego wyścigu obejrzeli farsę tylko dlatego, że zamiast działać na korzyść dyscypliny i z myślą o fanach kilku twardogłowych Europejczyków potraktowało sprawę przesadnie ambicjonalnie i wykorzystało amerykańską ziemię jako arenę swoich - nikogo tam nie obchodzących - politycznych przepychanek.

Takie lekceważące traktowanie amerykańskiego kibica, który od najmłodszych lat ma do czynienia z przekonującą siłą pieniądza, kibica przyzwyczajonego do tego, że rację ma ten, kto płaci, musiało oznaczać kłopoty. W Stanach postawiono na wyścigach Formuły 1 krzyżyk, a o śledzeniu rund Grand Prix rozgrywanych poza USA w ogóle nie myślano poważnie.

O tym, jak Amerykanie traktują europejską "wisienkę na torcie" sportów samochodowych, można było przekonać się spędzając kilka chwil z transmisją wyścigu w jednej z amerykańskich stacji. Komentarz przypominał niedbałe, żartobliwe pogaduchy kilku kumpli przy piwie, a sama relacja była nagminnie przerywana reklamami - rzecz nie do pomyślenia dla wymagającego europejskiego odbiorcy, pragnącego śledzić każdą chwilę rywalizacji. Na niekorzyść Formuły 1 działały też niewygody związane z różnicą czasu między Ameryką a Europą.

Po co skompromitowana zadufaniem w sobie Formuła 1 znowu wraca do Ameryki? Wiadomo! Jak zwykle chodzi o pieniądze. Ale wyciąganie dolarów z kieszeni Amerykanów przy pomocy sportu prawie nie funkcjonującego w ich świadomości to zajęcie karkołomne i trudne nawet dla kogoś takiego jak Ecclestone. W USA mało kto robi wyścigowe interesy z lekkomyślnym rozmachem w stylu: wybudujmy tor, zrzućmy się na bajońskie opłaty, a może coś z tego wyniknie.

 Jakie są rezultaty takiego postępowania widać na przykładzie choćby Turcji, która kilka lat temu wydała fortunę na świetny tor, ale F1 już na niego nie zagląda, bo ktoś tam oprzytomniał i zdał sobie sprawę, że na tym biznesie zarabia głównie zachłanny Ecclestone. Wizja zyskania w zamian prestiżu to dla Ameryki żadna atrakcja, bo Stany takiego prestiżu zwyczajnie nie potrzebują.

 

Także dlatego w przyszłym roku nie zobaczymy szumnie anonsowanego wyścigu w New Jersey. Nowy Jork dzieli od traktowanego pogardliwie, biedniejszego Jersey tylko rzeka Hudson, a więc przeszkoda zbyt błaha, żeby nie dotarła tam wiedza o sztuce rozsądnego wydawania pieniędzy. Tamtejsi finansiści poruszają się biegle w świecie liczb nie tylko w ramach domowych budżetów. Nic dziwnego, że organizowanie imprezy, na której obłowi się właściwie tylko Ecclestone, potencjalni amerykańscy inwestorzy uznali za średnio rokujący interes.

Tak samo zresztą przeciętny amerykański kibic postrzega wydanie kilkuset dolarów na bilet na kuriozalny wyścig F1, gdy do wyboru ma rodzime wyścigi, futbol, bejsbol, najmocniejszą na świecie koszykówkę czy stojący na równie wysokim poziomie hokej. Szanse odniesienia przez Formułę 1 sukcesu w USA są więc niewielkie. Ale Austin nie jest typowym amerykańskim miastem.

Stolica Teksasu to jeden z najprężniej funkcjonujących ośrodków akademickich w Stanach. Jest pełna młodych, ciekawych świata ludzi, z których część odwiedzi nowy tor na zasadzie: jedźmy tam i zobaczmy, czym to pachnie! Teksańczycy kochają - będący jednym z filarów amerykańskiej kultury - sport (co ciekawe, Austin to największe miasto w Stanach, nie mające drużyny w żadnej z głównych zawodowych lig sportu), jednak rozumieją go bardziej jako fizyczne samodoskonalenie niż rywalizację w oparciu o najnowszą, prawie kosmiczną technologię, jaką może poszczycić się Formuła 1.

Bilety na tegoroczną, inauguracyjną edycję wyścigu rozeszły się na pniu i nie można ich już dostać w oficjalnym obiegu. To dobry znak, ale podobnie działo się, gdy w 2000 roku Formuła 1 pojawiła się w Indianapolis (na trybunach zasiadło wtedy rekordowe 225 tys. kibiców). Później było już tylko gorzej. Na razie wszyscy spodziewają się ogromnego sukcesu. Ci, którzy zdecydują się odwiedzić barwne i zaskakująco wielokulturowe Austin, raczej się nie zawiodą.

Ciekawe, jaka przyszłość będzie czekać wyścig, gdy ostatni, nie zniechęceni wcześniejszymi wpadkami F1 amerykańscy kibice zorientują się, że zawody Grand Prix w niczym nie przypominają słynących z piknikowej atmosfery rund NASCAR, a kierowcy to nie uśmiechnięci twardziele, do których można swobodnie podejść i zamienić z nimi kilka słów, a w dużej mierze wytwory marketingu, którym coraz rzadziej pozwala się być sobą.

Jeśli po dwóch godzinach choćby nawet emocjonującego wyścigu amerykańscy kibice opuszczą tor znudzeni, nie będzie można się im dziwić. Z bliska Formułę 1 ogląda się po prostu kiepsko i trudno się w tym wszystkim zorientować.

Amerykańskie media od dłuższego czasu robią, co mogą, żeby impreza na Circuit of the Americas wypaliła. W tamtejszej prasie co rusz ukazują się artykuły, w których redaktorzy punktują najważniejsze różnice między Formułą 1 a serią NASCAR - starają się pomóc kibicom zrozumieć "dziwne zagraniczne wyścigi" i zapobiec ewentualnemu rozczarowaniu. Zobaczymy, czy im się to uda.

Jeśli znowu nic z tego nie wyjdzie, może najwyższy czas przestać zadawać sobie pytanie, dlaczego Ameryka nie zwariowała na punkcie F1, skoro kiedyś kilku Amerykanów odnosiło w niej spore sukcesy. Równie dobrze można by zapytać, dlaczego Polacy nie spędzają niedziel na boiskach do bejsbola, skoro jedną z największych legend tej amerykańskiej dyscypliny i jednym z najbardziej cenionych zawodników w jej historii jest Stanisław "Stan" Musiał...

Chyba rzeczywiście wygląda na to, że Amerykanie są z Marsa, my jesteśmy z Wenus, a odległość między dwoma stanami świadomości nie zmniejsza się nawet w erze totalnej globalizacji. W przeciwieństwie do Berniego Ecclestone'a, szukającego zarobku zawsze i wszędzie, nie widzę w tym nic złego.

 Jacek Kasprzyk

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy