Rynek paliw

Hurra! Nareszcie drożeje benzyna! Tanie paliwo martwiło ekologów

Hurra! Nareszcie drożeje benzyna! Hm... Czy taki okrzyk radości to oznaka skrajnej głupoty czy przejaw bezczelnej prowokacji? Otóż ani jedno, ani drugie, bowiem chociaż z punktu widzenia kierowcy wydaje się to nieprawdopodobne, jednakoż niskie ceny paliwa nie wszystkich napawają radością. Tak jak nie wszyscy martwią się ich podwyżkami.

Wbrew pozorom wzrost cen paliw płynnych bynajmniej nie cieszy ich sprzedawców. Przeciwnie. Gdy za litr bezołowiowej czy oleju napędowego płaciliśmy prawie 6 zł, właściciele stacji benzynowych, zwłaszcza tych samodzielnych, nie działających w ramach wielkich sieci, narzekali, że ledwo wiążą koniec z końcem. A to dlatego, że chcąc zdobyć klientów i utrzymać się na rynku musieli ograniczyć do minimum własne marże. Teraz, gdy paliwo tak mocno potaniało, sprzedawcy zyskali większą swobodę. Ruch w postaci 5 czy 10 groszy w górę lub w dół nie ma już takiego jak wcześniej znaczenia.

Reklama

Jak wynika z danych Polskiej Organizacji Przemysłu i Handlu Naftowego (POPiHN) w przypadku benzyny marża detaliczna w styczniu 2015 r. wynosiła przeciętnie 27 groszy na litrze przy średniej za cały ubiegły rok na poziomie 16 groszy. Różnica jest tu zatem ogromna, jednak największe powody do radości mają sprzedawcy autogazu. Jest on tani, ale jednocześnie zarabia się na nim najwięcej. Na każdym litrze LPG właściciele handlujących nim stacji zarabiali w styczniu br. średnio aż 52 grosze przy średniej za 2014 r. wynoszącej 24 grosze. Oznacza to wzrost dochodów aż o 120 proc.!

Dodatkowo humor "pompiarzom" poprawia zwiększony ruch przy dystrybutorach. Paliwo potaniało, więc ludzie kupują go więcej.

Lepiej niż kiedyś zarabiają nie tylko detaliści, ale również przetwórcy ropy naftowej. W ostatnim kwartale 2014 r. tzw. marża rafineryjna, określająca zyskowność produkcji w tej branży, wyniosła w PKN Orlen 5 dolarów i był to najlepszy od 7 lat wynik osiągnięty przez płocki kombinat petrochemiczny w tym okresie roku.

W zupełnie odmiennych nastrojach muszą być urzędnicy odpowiedzialni za finanse państwa. Jak wiadomo, znaczny udział w cenie detalicznej paliw płynnych mają podatki. Według danych POPiHN, na koniec stycznia br. 1000 litrów benzyny Eurosuper 95 kosztował w Polsce "ex pompa" równowartość 1019,5 euro, z czego 590,4 euro przypadało na haracz dla fiskusa. 34 proc. stanowiła akcyza, 19 proc. podatek VAT (przy stawce 23 proc.), a 3 proc. opłata paliwowa. Zależność jest tu prosta: im tańsze paliwo, tym mniejsze wpływy z podatku VAT do budżetu (w styczniu 2015 r. w porównaniu ze średnią za 2014 r. o 17 groszy na litrze benzyny i 16 gr na litrze oleju napędowego). Trudno na razie powiedzieć czy, a jeżeli tak to w jakim stopniu, te straty zostały zrekompensowane wzrostem popytu na paliwa.

Rząd i bank centralny mają jeszcze jeden ważny powód do zmartwienia. Mianowicie w niskich cenach paliw upatruje się jednej z głównych przyczyn deflacji, czyli ogólnego spadku poziomu cen. A deflacja, zdaniem specjalistów od makroekonomii, na dłuższą metę jest bardzo szkodliwa dla całości gospodarki.

Byłoby jeszcze gorzej, gdyby na sytuację na rynku paliw zareagowały przedsiębiorstwa transportu samochodowego. Te jednak okazują się twarde i wbrew oczekiwaniom klientów nie obniżyły cen biletów autobusowych w komunikacji miejskiej i dalekobieżnej, jak również stawek za przewóz towarów. Tak czułe w przeszłości na wszelkie zwyżki cen ropy naftowej, teraz zastój w swoich cennikach tłumaczą wzrostem innych kosztów oraz... ogólną sytuacją.

Obniżki na stacjach benzynowych martwiły osoby i organizacje zatroskane stanem środowiska naturalnego. Ekolodzy obawiali się, że tanie paliwo zachęca do częstszego korzystania z prywatnych samochodów co źle wpłynie na i tak już fatalną czystość powietrza w miastach. Z chwilą gdy paliwo zaczęło szybko drożeć - odetchnęli (nomen omen) z ulgą...

Jednymi z głównych poszkodowanych wskutek "taniochy" byli oczywiście producenci ropy naftowej. Spadek cen tego surowca na światowych rynkach oznacza przecież mniejszą opłacalność wydobycia. Mniej boli to szejków znad Zatoki Perskiej, gdzie ropa zalega tuż pod piaskami pustyni. Bardzo cierpią za to ci, którzy działają w dużo trudniejszych warunkach geologiczno-klimatycznych. Wielkie koncerny ograniczają nakłady inwestycyjne, rezygnują z planów poszukiwań nowych złóż ropy. Według brytyjskiej organizacji branżowej Oil&Gas UK 2014 rok był najgorszym dla tamtejszego przemysłu naftowego od czterech dekad. Także nasz rodzimy PKN Orlen ogłosił, że utrzymujące się niskie ceny ropy mogą wpłynąć hamująco na harmonogram prac poszukiwawczych i liczbę nowych odwiertów. Według firmy konsultingowej Wood Mackenzie tylko 3 spośród 40 największych graczy na globalnym rynku naftowym ma dość pieniędzy, by finansować inwestycje na dotychczasowym poziomie.

Poważne kłopoty przeżywają firmy zajmujące się obsługą pól naftowych. Międzynarodowy gigant w tej branży, Schlumberger, poinformował, że aktualna sytuacjach wymusza na nim zwolnienie 9 tys. pracowników. Zamiar zwolnienia 6,4 tys. osób ogłosił inny potentat, Halliburton.

Niedawne, tak gwałtowne spadki cen ropy naftowej zaskoczyły analityków zajmujących się tą branżą. Niektórzy próbowali szukać racjonalnych przyczyn tego trendu w globalnej sytuacji gospodarczej, w zwiększeniu wydobycia tego surowca w USA, postępach w zagospodarowaniu amerykańskich złóż gazu łupkowego itp. Zwolennicy teorii spiskowych przebąkiwali o cichym porozumieniu potęg, które chciały w ten niekonwencjonalny sposób uderzyć w Rosję Władimira Putina, której ekonomia w dużym stopniu zależy, jak wiadomo, od eksportu ropy. Im jest ona tańsza na rynkach światowych, tym jej wydobycie przynosi mniejsze dochody rosyjskim koncernom naftowym i rosyjskiemu budżetowi. 

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy