"Samochód na minuty"? Totalna bzdura - gorączkuje się pewien internauta

Polskie miasta stoją w korkach, tymczasem okazuje się, że z punktu widzenia statystyki i tak są mniej zmotoryzowane niż polskie wsie. Jak podaje GUS, w 2016 r. własny samochód osobowy posiadało 73 proc. wiejskich gospodarstw domowych i 59 proc. miejskich.

 Z czego wynika ta znacząca bądź co bądź różnica? Z mentalności mieszkańców wsi, którzy starają się jak najszybciej nadrobić zapóźnienia cywilizacyjne i dlatego masowo zamienili żywe konie na mechaniczne?

Dbałość o opinię sąsiadów, chęć podkreślenia swojego statusu materialnego, zerwania z dawnymi, siermiężnymi czasami, też zapewne mają tu znaczenie, ale najważniejszą rolę odgrywają względy praktyczne - konieczność pokonywania większych odległości i niedostatki komunikacji publicznej.

Włościan nie dotykają również problemy, które stały się prawdziwą zmorą zmotoryzowanych mieszczuchów: tzw. uspokajanie ruchu, czyli utrudnianie dostępu samochodom do centrów miast, tłok na ulicach, a przede wszystkim brak miejsc parkingowych.

Reklama

Coraz częściej mówi się też o konieczności wprowadzenia ograniczeń dla starszych diesli, nie spełniających stale zaostrzanych norm środowiskowych.

Lekarstwem na powyższe bolączki ma być idea carsharingu, oparta na założeniu, że używanie nie musi wiązać się z posiadaniem. Zamiast kupować samochód i brać sobie na głowę wszelkie wynikające stąd kłopoty i wydatki, lepiej go wynająć. Tylko wtedy, gdy jest naprawdę potrzebny, płacąc wyłącznie za czas korzystania z pojazdu i przejechane kilometry. 

Carsharing zdążył zyskać sporą popularność w wielkich aglomeracjach zachodnioeuropejskich, jednak u nas budzi mieszane uczucia. Ma swoich entuzjastów ("Używam regularnie w Warszawie. Żadnych formalności. Auto zostawia się w dowolnym miejscu, w którym można legalnie zaparkować. Wszystko to kliknięcie w aplikacji. Znacząco tańsze od jakiejkolwiek taksówki, jak we trójkę to często płaciłem taniej niż za autobus. Tylko trzeźwym trzeba być, więc jazda na imprezę tylko w jedną stronę. Także z lotniska trudno wrócić, ale jak mam szybko przejechać po mieście, to super. Często idziemy z żoną na długi spacer i jak się zmęczymy, wracamy traficarem" - pisze jeden z internautów), ale nie brakuje też sceptyków. W końcu żyjemy w kraju, gdzie wciąż żywe jest powiedzenie, że żony, szczoteczki do zębów i samochodu nikomu się nie pożycza...

Jedna z firm, zajmujących się udostępnianiem aut na minuty, pochwaliła się właśnie, że po Krakowie i Warszawie rozpoczęła działalność w Poznaniu i Wrocławiu. Wkrótce zamierza rozszerzyć ją na inne duże miasta. Ci, którzy wątpią w sens i przyszłość takiego biznesu, wysuwają dwa podstawowe argumenty.

"Oczywiście, że to się nie przyjmie! Większego idiotyzmu jeszcze nie widziałem!!! Będę wsiadał do śmierdzącego i brudnego wehikułu, o którym nawet nie wiem, czy jest sprawny! Totalna bzdura!!!!!" - gorączkuje się pewien internauta.

"Cena wynajmu jest wyższa niż najtańszych taksówek, a trzeba samemu prowadzić, oddać auto i załatwić przy tym mnóstwo formalności, logowania i płatności. Po taksówkę dzwoni się 15 sekund i gość wiezie cię, gdzie chcesz za tę samą stawkę" - twierdzi inny wątpiący.

Otóż sprawdziliśmy i okazało się, że w jednej z najtańszych sieci taksówkowych  w Krakowie samo "trzaśnięcie drzwiami" kosztuje 7 zł, a każdy przejechany kilometr 1,98 zł. We wspomnianej wyżej firmie płaci się 0,80 zł za każdy rozpoczęty kilometr plus 0,50 zł za każdą minutę jazdy. Rachunek ekonomiczny jasno wskazuje zatem na zwycięzcę w tej rywalizacji. No, chyba że utkniemy na godzinę w jakimś gigantycznym korku (z drugiej strony, niektóre taryfy taksówkowe też przewidują dodatkowe opłaty w takich sytuacjach).

A co do obaw o czystość i sprawność "aut na minuty"... Spokojna głowa,  konkurencja na rynku sprawi, że firmy świadczące tego rodzaju usługi z pewnością będą o to dbały.

Do tak pomyślanego carsharingu można mieć za to inne zastrzeżenie.

- Wynająłem samochód i pojechałem do przyjaciół, mieszkających na dalekich peryferiach Krakowa. Zostawiłem go na uboczu i byłem przekonany, że będzie na mnie czekał. Niestety, gdy późnym wieczorem chciałem wrócić do domu, okazało się, że auto jednak zniknęło (w firmie, o której mowa, opłata za postój pojazdu wraz z jego rezerwacją wynosi 0,10 zł za minutę, czyli 6 zł za godzinę - przyp. red.) - opowiada jeden ze znajomych. - Nawet na takim odludziu znalazł się na nie ktoś chętny. No i byłem w kłopocie...

Nie musisz wydawać pieniędzy na zakup samochodu, martwić się utratą jego i wartości, nie obchodzą cię przeglądy, naprawy, nie musisz kłopotać się ubezpieczeniem i paliwem.

Mimo to w polskich realiach grupa użytkowników "aut na minuty" wydaje się ograniczona. Kogo bowiem może zainteresować tego rodzaju usługa? Mieszkańców centrów miast, poruszających się na stosunkowo niewielkim obszarze (dom, praca lub uczelnia, zakupy, rozrywki, wizyty towarzyskie itp.). Raczej nie obarczonych rodzinami, nie wyjeżdżających samochodem na weekendy czy urlopy. Mających prawo jazdy, ale nie czujących potrzeby posiadania własnego auta. Nie będących miłośnikami motoryzacji. Postrzegających każdy pojazd jako środek transportu, a nie źródło fascynacji, przyjemności z jazdy, powód do dumy i element dodający prestiżu jego właścicielowi.

Do tego ludzi obytych ze światem Internetu, smartfonowych aplikacji, płatności elektronicznych. No i nie mających nic przeciwko jeżdżeniu "cudzesami"...           

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama