Przeglądy rejestracyjne czyli patologia na stacjach diagnostycznych

Policjanci z Wrocławia zatrzymali trzech pracowników jednej z miejscowych stacji diagnostycznych. Wspomniani mężczyźni potwierdzali wykonanie fikcyjnych przeglądów technicznych. Przybijali pieczątki w dokumentach samochodów, których nawet nie widzieli. Wydawałoby się, że to żadna sensacja. W powszechnym przeświadczeniu kierowców takie praktyki są w Polsce nagminne. Może dziwić jedynie, że tak rzadko dochodzi do wpadek. Z dyskusji w Internecie wynika jednak, że sprawa nie jest tak oczywista.

Niektórzy komentatorzy rzeczywiście twierdzą, że proceder ujawniony w stolicy Dolnego Śląska nie jest niczym wyjątkowym.

"To nie nowość, to dzieje się w całym kraju!" - zauważa "Monika 19525".  "Auto w Stavanger w garażu znajomego, dowód rejestracyjny dostarczył kolega jadący do Polski, przegląd ,,zrobiłem'' w kilka chwil normalnie w stacji, w której nawet ,,tor przeszkód'' był zamknięty na kłódkę, bo to było zimą. Następnego dnia kolega wracał do Norwegii i papier dostarczył na miejsce. Najdziwniejsze, że (...) ,,badacz autek'' nawet nie sprawdził, czy podjechałem tym samym typem autka (niestety, nie), co podałem książkę do podbicia, ale mu się nie dziwię, musiałby wstać z fotela i podejść do okna..." - pisze "I tyle", dodając w następnym wpisie: "Małe miasteczko koło Płocka, niedawno znów podbijałem dowód rejestracyjny (...) i znów gość nawet nie ruszył d.. z fotela. Trzeba tylko poczekać kilkanaście minut na wydruk z badania, bo wszystko ,,jest w komputerze'' i kilka badań w ciągu kilku minut byłoby, zdaniem ,,badającego", podejrzane. Jeden warunek tak sprawnie przeprowadzanej akcji (bo ,,badacz'' żaden mój znajomy), to kilka lat przeprowadzania badań w tej stacji, reszta jak po maśle."

Reklama

"Tak było jest i będzie. Wkładamy w dowód rejestracyjny załącznik o odpowiednim nominale i wychodzimy z podbitym przeglądem" - podaje sprawdzony sposób na załatwienie sprawy "Jan".

"taka prawda" wskazuje powód, dlaczego tak się dzieje: "Dopóki stacje będą prywatne, to tak będzie, bo albo podbijasz jak leci i masz klientów, albo jesteś kosa i każdy ciebie omija, a wtedy bankructwo pewne. Państwo samo doprowadziło do takiej patologii, tym bardziej, że tych stacji niedługo będzie więcej niż samochodów. Są rejony w PL, gdzie na każdym rogu jest SKP, więc muszą walczyć o klienta. A jak? Podbijając dowód każdego auta."

"Tak jest na stacjach. Wjeżdżasz tylko i podbijają. Podbijają, bo są prywatne. Więc żeby zarobić trzeba podbić, a jak nie podbije, to kierowca pojedzie tam gdzie mu podbiją. Tak to działa" - wtóruje mu "Grzetan".

Nie brakuje jednak również opinii, że patologia na stacjach diagnostycznych wcale nie jest tak powszechna, jak się uważa.

"waldi44": "10 lat temu tak mogło być, ale nie teraz." "ndof": "Takie numery dziś przechodzą tylko po wioskach i to wśród znajomych. Nieznajomemu żaden diagnosta nie zrobi takiego "przeglądu", w dużych miastach i znajomi mogą odejść z kwitkiem. Czas nie stoi w miejscu, wiele rzeczy się zmienia..."

"Teraz, jak jest CEP, to przez osiem godzin [diagnosta] może zrobić nie więcej niż 16-18 samochodów. Jeśli zrobi więcej, system wyłapie, że to wałek i [stacja diagnostyczna] ma kontrolę jak w banku" - pisze "Rol". Zauważając, że diagności nie pracują już na akord, lecz mają stałe pensje, podważa pogląd szerzony m.in. przez "Kazika" ("Na pewno właściciel tej stacji [we Wrocławiu] wymagał na diagnostach, żeby podbijali wszystko. Bo jak nie podbije, to leci z roboty.")

Pojawiają się głosy, postulujące radykalne zmiany w systemie obowiązkowych badań technicznych.

"driv3r": "Zlikwidować przeglądy. Ten żałosny rząd jest tak zapatrzony w USA, a tam przeglądów nie ma, jedynie skład spalin i to raz na 2 lata. W Kalifornii przykładowo samochód musi przejść test spalin i posiadać światła. Możesz jeździć na samej ramie, siedząc na pustaku, dopóki silnik spełnia określoną emisję."

"W pełni popieram. Tylko spaliny, a reszta w rękach ludzi. Zły stan techniczny = ułamek promila wypadków. Z czego ponad 50% to braki oświetlenia" - udziela "driv3r" wsparcia "suweren".

I nas, i niektórych internautów zastanawia, dlaczego śledztwo w sprawie nadużyć na wrocławskiej stacji trwało aż dwa lata. W tym czasie potwierdzono dokonanie ponad 100 przestępstw. Czy nie można było poprzestać na, powiedzmy, dwudziestu i zakończyć postępowanie dużo wcześniej? I jeszcze jedna refleksja. Za poświadczenie nieprawdy w dokumentach grozi aż 8 lat więzienia. Jak widać zagrożenie nawet tak surową karą nie zniechęca przestępców. Chciwość jest silniejsza od strachu. Co wiadomo nie od dziś.

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy