Polska umacnia swoją pozycję europejskiego motoskansenu

Wyobraźmy sobie, że nowe meble, takie prosto ze sklepu, trafiają niemal wyłącznie do biur, hoteli, restauracji. Do mieszkań wstawiamy szafy, łóżka, kanapy i krzesła kupione w komisach, używane, najczęściej sprowadzone z innych, bogatszych krajów. Niemiec płakał, jak sprzedawał... Swój stary fotel albo kredens. Nieprawdopodobne? A tak właśnie od lat wygląda sytuacja na polskim rynku samochodowym.

Według danych, opublikowanych niedawno przez Instytut Samar, w ubiegłym roku urzędy komunikacji w Polsce zarejestrowały łącznie 555 609 nowych aut osobowych. To sporo, o 4,4 proc. więcej niż w 2018 r. Jednak ponad 70 proc. tych pojazdów zostało zakupionych przez przedsiębiorstwa. Znaczący odsetek przypada również na osoby fizyczne, prowadzące działalność gospodarczą lub spółki cywilne. Nabywcy indywidualni stanowią margines.

 Klient, który odwiedza salon dilerski i kupuje wóz zupełnie prywatnie, nie żądając faktury "na firmę", do tego bez większych targów płacąc od razu całą kwotę gotówką czy przelewem, to okaz niemal równie rzadki, jak sopranistka koloraturowa na estradzie Sylwestra Marzeń. Od lat jest tak samo: jeżeli Polak jeździ nówką, to jest to samochód służbowy lub firmowy, prywatnie użytkuje wehikuł z importu, po przejściach i, delikatnie, mówiąc, nie najmłodszy. Według firmy Samar, średni wiek ponad miliona (!) sprowadzonych do Polski w 2019 r. używanych aut wyniósł 12 lat.

Reklama

Polska umacnia swoją pozycję europejskiego motoskansenu. Także z powodu specyficznych poglądów części rodaków.

- Uważam, że kupowanie dla siebie auta za więcej niż 10 000 zł to czysta głupota. Przy takiej kwocie niewiele ryzykuję, nawet w razie wpadki, gdy okaże się, że dałem się wpuścić w kanał. Zresztą dokładając drugie tyle, prawie zawsze doprowadzę wóz do stanu pełnej używalności. Wtedy za maksymalnie 20 tysięcy mam naprawdę fajny, sprawny i wygodny samochód z wysokiej półki - mówi jeden ze znajomych kierowców, skądinąd człowiek całkiem zamożny. Stać go na egzotyczne wakacje, tymczasem na co dzień jeździ dwudziestoletnim mercedesem.

Niewykluczone, że myśli racjonalnie, aczkolwiek większość rodaków w swoich zakupowych decyzjach kieruje się inną motywacją. Oni nie są  sknerami ani miłośnikami zabytków techniki, ich na fabrycznie nowy samochód po prostu nie stać. I to pomimo programu 500 plus i triumfalnie ogłaszanego przez polityków wzrostu dobrobytu polskiego społeczeństwa.

Skoda Octavia, Toyota Corolla i Skoda Fabia to trzy modele, które w 2019 r. sprzedały się w Polsce w największej liczbie egzemplarzy (przypomnijmy, że nabywcami były głównie firmy). Zarówno Skodę, jak i Toyotę trudno nazwać markami Premium, a Octavię i Corollę - luksusowymi limuzynami. To kompakty, oferowane w ramach tzw. mass market, czyli rynku masowego. Spójrzmy jednak na ich ceny.

Najtańsza Octavia, z litrowym silnikiem o mocy 115 koni mechanicznych i manualną skrzynią sześciobiegową, w podstawowej wersji wyposażenia, kosztuje 66 350 zł. To superokazja - wyprzedaż rocznika 2019, z pokaźnym upustem w wysokości 12 000 zł. Jak informuje GUS, przeciętna płaca w sektorze przedsiębiorstw na koniec ubiegłego roku wynosiła dokładnie 5229,44 zł. Brutto. Na rękę tak zarabiający Polak dostaje 3775 zł. Jak łatwo policzyć, na zakup bazowej Octavii musiałby przeznaczyć swoje pensje z 17,5 miesiąca. W całości, co do grosza. Gdyby zdecydował się oszczędzać i z myślą o zakupie auta regularnie odkładał jedną trzecią wypłaty, zgromadzenie odpowiedniej kwoty zajęłoby mu ponad 4 lata. A wtedy i tak okaże się, że uzbierał za mało, bo skończyły się rabaty, bo do sprzedaży weszła kolejna generacja modelu, bo auta zdrożały (bo stale drożeją) i... trzeba obejść się smakiem. Jest oczywiście opcja z kredytem. Wtedy rata za wyprzedażową Octavię 1.0 TSI 115 KM Active obciążałaby co miesiąc domowy budżet na 664 zł. Ponad jedną piątą średniej płacy.

Za najtańszą Toyotę Corollę (1.2 Turbo 116 KM 6M Active) trzeba zapłacić 75 900 zł, czyli równowartość 20,9 średnich pensji, a za podstawową Skodę Fabię - 11,5 (1.0 MPI 60 KM 5M Active - 43 500 zł).

Podkreślmy, że cały czas mówimy o płacy przeciętnej. Znaczna część Polaków zarabia mniej, pracuje na umowach śmieciowych, ma na głowie i portfelach kredyty hipoteczne itp. Trudno się potem dziwić, że jest jak jest. Jak w słowach starej piosenki: "Nie dla nas sznur samochodów..." Przynajmniej tych przyjeżdżających prostu z fabryk.      

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy