Przepisy "od czapki"

Jest wiele teorii dotyczących skuteczności stanowionego prawa.

Wedle niektórych prawo daje się łatwo egzekwować, jeśli państwo ma odpowiednio silny aparat przemocy. Wedle innych, jeśli kary są odstraszająco wysokie. Jeszcze inne mówią, że kary muszą być nieuniknione i natychmiastowe. No cóż, jak dobrze pomyśleć, wszystkie te tezy mają wiele racji. Ja jednak myślę, że najważniejszym kryterium jest... opłacalność prezestrzegania przepisów.

Może to brzmi z początku absurdalnie, ale już spieszę z wyjaśnieniem. Po pierwsze, przepisy muszą istnieć - bo tak samo, jak podatki, stanowią podstawę państwowości. Ergo, aparat przemocy też musi być, bo ktoś musi egzekwować przestrzegania prawa. Oczywiste jest więc, że muszą być i kary. Tego wszystkiego nie zmienimy, bo jakieś formy praw - i kar - istnieją i w przyrodzie, nawet jeśli nie mówimy o zwierzętach stadnych. Cały wic polega na tym, jak spowodować, by prawo było przestrzegane.

Reklama

Moja prywatna teoria jest taka, że aby prawo było traktowane przez społeczność jako obowiązujące i godne przestrzegania, stanowione przez prawodawców przepisy muszą być rozsądne. W Polsce mamy właśnie z tym największy problem. Ponieważ jako społeczeństwo i naród żyliśmy przez 45 lat w państwie opartym na absurdzie w niemal każdej dziedzinie życia, Polacy (podobnie jak inne tzw. demoludy) przyzwyczaili się do traktowania wszystkiego z przymrużeniem oka. Na zasadzie "oni udają, że nam płacą, my udajemy, że pracujemy", a więc i "oni udają, że stanowią prawo, a my udajemy, że go przestrzegamy". I choć od tamtej pory minęło 20 lat, niestety, z socjalizmu pozostało najwięcej miazmatów właśnie w dziedzinie prawa. Jest u nas wciąż mnóstwo przepisów kompletnie "od czapki".

Wykładnię mojej teorii najjaskrawiej widać na przykładzie praw sterujących ruchem drogowym w nadwiślańskim kraju. Nie muszę być matematykiem, by wyliczyć sobie, że nawet jeśli statystycznie - powiedzmy - raz na rok zostanę złapany na radar i zapłacę 200 - 500 złotych, to i tak bardziej mi się opłaca łamać kretyńskie ograniczenia prędkości ustawione na naszych drogach. Bo inaczej z Warszawy do Wrocławia czy do Gdańska (obie trasy: 345 km od rogatek do rogatek) zamiast rozsądnych 5 godzin trzeba jechać 9,5 godziny (sprawdzone i odchorowane!). Podobnie jest z pokonywaniem np. ulicy Puławskiej w Warszawie - jadąc przepisowo, nie tylko narażam się na obtrąbienie (w najlepszym razie) przez wszystkich, w tym autobusy komunikacji miejskiej czy nawet zmierzających do bazy w Piasecznie policjantów w radiowozach. Nie tylko, bo przestrzegając ograniczeń, zatrzymam się NA KAŻDYCH ŚWIATŁACH tej ulicy i od Wyścigów do Piaseczna dojadę w 30 minut (10 km). Wszyscy wiedzą, że jeśli nie ma korka, trzeba tu jechać 95 km/h (dokładnie!), a wówczas płynie się tzw. zieloną falą. Jasne, trafia się czasem "wpadka" - ale częściej w postaci niespodziewanego czerwonego światła niż łapanki policyjnej. Bo patrole nie ustawiają się raczej poza godzinami szczytu - mogłyby wtedy niechcący łapać po kilka razy na godzinę swoich...

Dlaczego o tym wszystkim piszę? Bo oto Generalna Dyrekcja Dróg Krajowych i Autostrad zaczyna dziś zupełnie nowy rozdział swego istnienia - jej ponoć najbardziej fachowi kontrolerzy wyruszają na polskie drogi sprawdzać sensowność ustawionych na nich znaków - szczególnie ograniczeń prędkości. Ciekawe, co z tego wyjdzie. Na razie - jak dowiodłem powyżej - w Polsce na drogach przestrzeganie prawa się po prostu nie opłaca. Ale tak sobie myślę, że nikt nie jest "łamaczem prawa" z urodzenia. I że kiedy (jeżeli?) GDDKiA faktycznie oczyści nasze szosy z idiotyzmów nastawianych tam przez biurokratów, urzędasów, kretynów itp., to może się okazać, że bardziej się opłaci wszystkim jeździć przepisowo. Opłaci się nie w sensie braku konieczności płacenia mandatów, tylko wysokiej średniej. Bo najważniejsza jest wysoka średnia - najlepiej stała wysoka średnia.

Dziś aby dojechać do Gdańska w typowe dla przedstawicieli handlowych 4 godziny, czyli by uzyskać średnią powyżej 86 km/h, trzeba de facto przez większość trasy grzać pod 160 km/h. A to jest już naprawdę niebezpieczne - z każdego punktu widzenia. I bardzo męczące.

W Szwecji, gdzie obowiązują naprawdę drakońskie ograniczenia, ale rozstawione rozsądnie, taką średnią uzyskuje się bez przekraczania 110 km/h. Nikt więc nie przekracza prędkości, i to wcale nie z powodu wysokości kar. Po prostu tak się jedzie może nudniej, ale za to zużywając dużo mniej paliwa, a przy tym bezstresowo - i per saldo cholernie szybko.

U nas to na razie niewykonalne. Zaczyna się we mnie jednak rodzić nadzieja na poprawę sytuacji. Bo dowiedziałem się, że początkiem tej "gdakowskiej" kontroli ma być komisyjnie odbyta przez dyrekcję GDDKiA wraz z policjantami z "drogówki" podróż z Warszawy do Łodzi. Samochodami. Bez złamania jednego choćby przepisu! Ciekawe, jaki będzie wynik? Z własnych doświadczeń wiem, że z centrum do centrum (137 km) "normalnie" jedzie się półtorej godziny. Przepisowo nie da się zejść poniżej dwóch i pół między rogatkami. Może jak ich szlag trafi, to zaczną patrzeć na nasze drogi oczami normalnych użytkowników? Bo przecież jeździć szybciej - a wciąż bezpiecznie - da się i bez autostrad.

I będzie to opłacalne.

Maciej Perytński

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: kara
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy