Prędkość nie zabija. To drogi!

Od początku marca na naszych drogach doszło już do ponad 100 wypadków, w których śmierć poniosły 93 osoby, a 720 zostało rannych. Dlaczego?

Z raportów policyjnych dowiemy się zapewne, że winę za większość tych zdarzeń ponoszą kierowcy, którzy nie dostosowali prędkości do warunków panujących na drodze. Nie mamy zamiaru polemizować z policją, ale naszym zdaniem pretensje należy mieć raczej do urzędnikach i drogowców, którzy nie dostosowali dróg do warunków panujących w Europie!

Z każdego miejsca powtarza się kierowcom, że prędkość zabija. Mamy już ograniczenie do 50 km/h w terenie zabudowanym, na dwupasmowych obwodnicach miejskich stawia się przeważnie ograniczenia do "siedemdziesiątki". Za wszelką cenę stara się zmusić kierowców do tego, by zwolnili. Buduje się wysepki, pobocza odgradza się metalowymi słupkami.

Reklama

Szczyt drogowej głupoty spotkać możemy np. na drodze nr 94 (Kraków-Olkusz). Tam, by zmusić kierowców do zdjęcia nogi z gazu, na środku drogi odgrodzono wyłożony kostką pas (ciągnący się kilka kilometrów), na którym śmiało zmieściłby się autobus! Oczywiście, nikt nie pomyślał, by wykorzystać ten skrawek ziemi niczyjej jako wolny pas dla czołgających się pod górę ciężarówek, i by zamontować w tym miejscu fotoradar. Prędkości nikt by nie przekraczał, a kierowcy mieliby chociaż szanse na spokojne i bez łamania przepisów wyprzedzanie wyrzucających z siebie kłęby sadzy mobilne muzea...

Raporty policyjne wskazują, że na naszych drogach ginie nawet trzykrotnie więcej ludzi niż w wysoko rozwiniętych krajach europejskich. Pod liczby względem wypadków drogowych Polsce zdecydowanie bliżej jest do Afryki niż Europy. Czy jest to wina kierowców? Otóż, nie.

To prawda, że większość naszych rodaków podchodzi do przepisów drogowych wybiórczo, z dużą tolerancją. Wbrew pozorom nie dzieje się tak w wyniku głęboko zakorzenionej "ułańskiej fantazji". Wybiórcze traktowanie nakazów, zakazów i ograniczeń to swego rodzaju sprawność, którą zdobywa się wraz z pokonywaniem kolejnych kilometrów.

Świeżo upieczonego kierowcę śmiało nazywać można "drogową dziewicą". Taki kierowca, dopóki się nie sparzy, ufa, że znak, który właśnie minął, stoi w danym miejscu z konkretnego powodu, a nie dlatego, że np. ktoś zapomniał go usunąć pięć lat temu.

Dopiero wówczas, kiedy kilkakrotnie, kierując się "na centrum", zatrzyma się w polu, kiedy przejedzie właściwy zjazd na autostradzie, bo zamiast nazwać go tak, jak największe miasto w okolicy, ktoś napisał na nim nazwę półtoratysięcznej wsi, albo kiedy spanikowany przerwie wyprzedzanie, zjeżdżając z lewego pasa w zwężenie, którego nie ma - dopiero wtedy zacznie do niego docierać, że coś tu jest nie tak.

Wyrobi w sobie umiejętność rozpoznawania urzędniczo-drogowych podstępów i stopniowania zagrożenia. Właśnie tak rodzi się na drogach brawura. Problem w tym, że jeśli kiedyś instynkt zawiedzie, w najlepszym wypadku skończy się na utracie zniżek OC. W najgorszym, już nic nie będzie nas nigdy martwić.

Doświadczeni kierowcy łamią przepisy w przekonaniu, że znaki i ograniczenia stawia się u nas w trosce o bezpieczeństwo zarządców dróg, a nie ich użytkowników. Gdybyś jechał 40 km/h na pewno nie wpadłbyś na tico, które właśnie "wycięło" z podporządkowanej. A gdybyś tak jechał pociągiem? Postawienie znaku kosztuje przecież gminę kilkaset złotych. Przebudowanie niebezpiecznego skrzyżowania - kilkaset tysięcy.

O tym, jak ważna jest jakość dróg, dobitnie świadczy opracowana na potrzeby Europejskiego Atlasu Bezpieczeństwa Ruchu mapa ryzyka na międzynarodowych drogach w Polsce. Sieć drogowa każdego z 10 państw biorących udział w tym programie podzielona została na 20-50 kilometrowe odcinki, a następnie sprawdzono, ilu ludzi poniosło śmierć lub zostało rannych na danym odcinku. I co się okazało?

Otóż najbezpieczniejszymi drogami w Polsce są te, na których obowiązuje najwyższe ograniczenie prędkości. To nie żart. Najmniejsze ryzyko śmierci (bardzo małe i małe) dotyczy autostrad: A2 (Zgierz-Poznań) oraz A1 (Grudziądz-Gdańsk). Całkiem bezpiecznie (ryzyko małe i średnie) jest też na autostradzie A4 (Kraków-Bolesławiec), mimo że mało który pojazd porusza się po tych drogach z przepisową prędkością 130 km/h.

Zależność między liczbą pasów i stanem nawierzchni, a bezpieczeństwem zauważymy również na innych odcinkach. Dla przykładu popularna "Gierkówka", czyli droga S1, pokolorowana została na kolor pomarańczowy i czerwony, co oznacza ryzyko średnie i duże. Każdy, kto chociaż raz poruszał się tą drogą, wie, że największe niebezpieczeństwo niosą skrzyżowania oraz stan nawierzchni. Dzięki dwóm pasom ruchu w jednym kierunku nie ma jednak problemu z wyprzedzaniem.

Inaczej rzecz ma się na, w większości jednopasmowej, krajowej siódemce łączącej Kraków z Radomiem. Ten odcinek zaznaczony jest na czarno , a to oznacza, że prawdopodobieństwo wypadku i śmierci na tej drodze jest 10-krotnie wyższe niż na autostradzie! To samo dotyczy np. drogi Lublin - Warszawa. Prosta jak strzelił szosa i szerokie pobocza prowokują tu do wyprzedzania na trzeciego. Efekt - identyczny jak na "siódemce" - prawdopodobieństwo śmierci "bardzo wysokie".

Wniosek? Zrzucanie winy na kierowców to jednak za mało. Jeśli pod względem bezpieczeństwa na drogach chcemy konkurować z czołowymi krajami europejskimi, musimy mieć PO PIERWSZE europejskie drogi. Jak powiedział kiedyś Jeremy Clarkson: "prędkość nie jest groźna, zabija dopiero jej nagłe wytracenie"!

Dopóki nie będzie dróg, kierowcy i tak łamać będą przepisy. Gdyby po polskich drogach wszyscy jeździli przepisowo, większość kierowców przeniosłaby się na tamten świat w wyniku zaśnięcia za kierownicą. Bo niby jak inaczej można by przejechać ze Szczecina do Warszawy bez co najmniej dwóch noclegów?

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: zabójstwo | zabić | nie żyje | ryzyko | kierowcy | prędkość
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama