"Szybka naprawa"?

W ostatnich latach na polskim rynku pojawiło się kilka sieci tzw. szybkich napraw. Wyróżnia je obecność sklepu, czystość, nienaganne uniformy mechaników, długi czas otwarcia (często również w niedzielę) i stały cennik za typowe czynności serwisowe.

Zaawansowani użytkownicy samochodów twierdzą jednak, że w takich punktach wymienić można najwyżej olej lub opony, a i to tylko i wyłącznie patrząc mechanikom na ręce.

Czy faktycznie za kolorowymi fasadami kryje się "olewactwo" i brak profesjonalizmu? Do naszego serwisu napisał jeden z czytelników, który (mówiąc eufemistycznie) nie miał najlepszych doświadczeń z takim punktem szybkiej obsługi.

"Chciałem się z podzielić moim nowo nabytym doświadczeniem, a raczej przeświadczeniem w sprawie autoryzowanych centrów obsługi samochodów. Mianowicie chodzi mi o ... w Krakowie.

Rzecz miała miejsce w sobotę 8 stycznia. Przyjechałem swoim małym fiatem rocznik 99 prosząc o pomoc w sprawie utraty mocy, wyraźnego oporu hamującego samochód podczas jazdy oraz braku ręcznego hamulca.

Reklama

Panowie z centrum obsługi samochodów stwierdzili, że do wymiany będą szczeki tylne, rozpieracze, oraz linka hamulca ręcznego. Oczywiście podjęli się pracy zapewniając mnie, że za około godzinę maluszek będzie gotowy. Pan mechanik podliczył koszty na 120 - 140 złotych.

Po upływie dwóch godzin zadzwoniłem czy maluch jest gotowy - odpowiedziano mi że nie, ponieważ nie mają cylinderków, które zaczęły lać, przez co szczęki w tylnych kołach prawdopodobnie się ślizgały, co mogło być też było pośrednią przyczyną moich kłopotów. Panowie powiedzieli łaskawie, że w takim wypadku nie dadzą rady naprawić samochodu (to, do diabła, po co się tego podejmowali - amatorzy z centrum obsługi samochodów). Następnie pan powiedział, że nie są w stanie pojechać teraz po części i zasugerował żebym zrobił to sam.

Pomyślałem sobie - no dobra, niech stracę. Mieszkam blisko, więc kupię i przywiozę im te cylinderki, no i oczywiście płyn hamulcowy. Tak też zrobiłem.

Po kolejnych dwóch godzinach zadzwoniłem z pytaniem, czy maluszek jest już gotowy. Koleś powiedział, że tak - oczywiście proszę przyjeżdżać. Więc ubrałem się i przyjechałem po samochodzik. Na miejscu okazało się jednak, że na razie tylko koła były ściągnięte, a bębny, szczęki i cylinderki zupełnie nie ruszone.

Pomyślałem: co za amatorka, co za dzień, to tylko jest możliwe tylko w Polsce, w każdym innym kraju na pewno już dawno ci ludzie straciliby pracę.

Udało mi się jednak opanować, nie zrobiłem awantury, umówiłem się za kolejne dwie godziny i pojechałem na zakupy - oczywiście drugim samochodem. Po około 15 minutach od mojego wyjazdu dostałem telefon, że trzeba kupić dwa przewody hamulcowe, ponieważ te co oni mieli, posiadały niewłaściwy rozmiar gwintu (masakra). Przyjechałem, zobaczyłem, a że zależało mi abym miał zrobiony na "tip top" samochodzik stwierdziłem, że im pomogę i pojeżdżę za tymi przewodami.

Niestety, sklepy były już pozamykane, przyjechałem więc z powrotem i zasugerowałem, że za tę moją fatygę dostanę jakiś rabat. Panowie kiwnęli tylko głowami.

Nie chciałem się denerwować i stwierdziłem, że przyjadę po samochód w niedzielę (warsztat jest czynny od 10 do 16), a jeden z mechaników zadeklarował, że kupi gdzieś na giełdzie te przewody i samochód będzie gotowy (tak na marginesie: wydaje mi się że, oni te stare przewody po prostu urwali podczas odkręcania).

Następnego dnia o godzinie 13 zadzwoniłem i dowiedziałem się, że nie ma przewodów i nic nie zdołają zrobić. Pomyślałem: szlag mnie zaraz trafi ale dam wam czas do następnego dnia.

W poniedziałek, czyli w dzień odbioru samochodu i zapłaty za robotę, zadzwoniłem o 11 i zostałem poinformowany, że jeszcze nic nie zrobili i że zadzwonią, jak będzie wszystko OK.

Rzeczywiście, godzinę później otrzymałem telefon - samochód do odbioru. Zapytałem, ile to mnie będzie kosztowało? Usłyszałem, że 171 zł! Zacząłem się kłócić, że całą sobotę straciłem jeżdżąc za częściami, bo chciałem mieć samochodzik zrobiony w czasie, niedzielę przeczekałem i mam jeszcze zapłacić 171 złotych plus 33 złote za cylinderki i płyn - razem 204 zł! A w protokole przyjęcia samochodu było napisane 120 - 140 złotych - dla studenta to sporo "kasy".

W końcu zapłaciłem te dwie stówy i się pożegnałem. Najśmieszniejsze jest jednak to, że samochód dalej jeździ mułowato, zbiera się beznadziejnie, z ręcznego nie chce wyjechać pod górę, co więcej - hamulce są zapowietrzone, czyli jest gorzej niż przed zawiezieniem go do warsztatu!

A koleś jeszcze miał czelność mi doradzać z uśmiechem na twarzy, wyobraźcie sobie państwo, że to może być wina sprzęgła, że niby ślizga się, a kosztować mnie to będzie 150 złotych. Tyle tylko, że sprzęgło było ostatnio robione (wymienione na nowe). Do niego ten argument jednak nie dotarł.

I teraz moja przestroga: ostrzegam potencjalnych klientów stacji ... omijajcie tę amatorską budę z daleka, jeśli nie chcecie mieć samochodu w gorszym stanie, niż na początku! (...)"

A jakie są wasze doświadczenia? Korzystacie z warsztatów sieci szybkich napraw i jesteście zadowoleni? A może wprost przeciwnie?

Porozmawiaj na Forum.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: naprawa
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy