Polskie drogi

Podłych czasów dożyliśmy. Zwykła przyzwoitość to rzadkość

Nieodżałowany Władysław Bartoszewski mawiał, że "Warto być uczciwym, choć nie zawsze się to opłaca. Opłaca się być nieuczciwym, ale nie warto".

Chociaż młode pokolenia zdają się dystansować od "kombinatorskiej" mentalność rodem z PRL, wciąż żyjemy w kraju, w którym zwykła ludzka przyzwoitość budzi zdziwienie.

Z chamstwem i cwaniactwem każdego dnia spotykamy się nie tylko w środkach masowego przekazu relacjonujących najnowsze doniesienia ze świata polityki, ale też na drogach. Wymuszanie pierwszeństwa, obelgi czy "siłowe" udowadnianie swoich racji nie należą - niestety - do rzadkości. Niepokojącym zjawiskiem jest też występująca powszechnie "znieczulica", objawiająca się chociażby uciekaniem z miejsca zdarzenia sprawców szkód parkingowych. Zupełnie, jakby przyznanie się do błędu i wzięcie odpowiedzialności za własne czyny uwłaczały godności prawdziwego Polaka...

Reklama

Oto ciekawa historia, jaka spotkała niedawno jednego z naszych redakcyjnych kolegów, Marcina Ogdowskiego. Jego zachowanie napawa optymizmem, chociaż konkluzja jest raczej smutna.

"Pod koniec kwietnia - tuż przed wyjazdem na zagraniczną delegację - przytarłem swoim samochodem zaparkowane obok auto. Nic wielkiego, ale stało się. Zostawiłem za wycieraczką kartkę z numerem telefonu, przygotowałem oświadczenie, w którym wziąłem winę na siebie, i czekałem.

Nikt nie zadzwonił, także przez dwa następne tygodnie, które spędziłem na Ukrainie. W dniu powrotu do Polski odezwał się pan, który z ulgą stwierdził, że wreszcie udało mu się dodzwonić. Z jakiegoś powodu nie był w stanie połączyć się ze mną, gdy byłem zagranicą. Umówiliśmy się na następny dzień na przekazanie oświadczenia.

Gdy stawiłem się przy aucie, starszy człowiek od razu zaprosił mnie do domu. Przepraszał za bałagan (nie zauważyłem), za szczekającego psa, a żona - dystyngowana pani - zaproponowała kawę. Potem było jeszcze dziwniej. Oto ja, sprawca, zostałem kilka razy skomplementowany za "wyjątkową uczciwość". I generalnie traktowano mnie z wielką atencją.

Wyszedłem stamtąd zadowolony, że nikt mnie nie napadł za moją pierdołatowość, ale przede wszystkim zmieszany uprzejmością starszego państwa. I owszem, to było optymistyczne doświadczenie, lecz konkluzja, jaka z niego płynie, jest, niestety, smutna. Takich podłych czasów dożyliśmy, że zwykła przyzwoitość urasta do rangi wyczynu godnego pochwały.

A wszystko to dzieje się w kraju, w którym w debacie publicznej tak często szafuje się hasłami prawości i sprawiedliwości. W społeczeństwie, które opiera swój system etyczny o zasadę poszanowania bliźniego. Coś tu, kurczę, jest niehalo...".


INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy