Zimny silnik i krótkie trasy. Mechanicy tłumaczą, dlaczego to zły pomysł
Silnik lubi ciepło i regularną pracę. Tymczasem wielu kierowców codziennie pokonuje kilka kilometrów do pracy, sklepu czy szkoły, gasząc auto zanim zdąży się rozgrzać. Efekt? Zużycie oleju, zapchany filtr cząstek stałych, niedoładowany akumulator i coraz większe ryzyko awarii. Wbrew pozorom to problem nie tylko starszych diesli, ale również nowoczesnych jednostek benzynowych i hybryd.

Każdy silnik spalinowy ma swoją temperaturę pracy - zwykle między 85 a 100 stopni Celsjusza. Dopiero wtedy olej osiąga odpowiednią lepkość, a spalanie staje się efektywne. Na krótkich trasach, zwłaszcza zimą, silnik nie ma szans rozgrzać się do tego poziomu. Olej pozostaje gęsty, nie dociera w pełni do wszystkich elementów, a skropliny w układzie wydechowym nie odparowują. W efekcie pojawia się korozja, a z czasem także problemy z katalizatorem i sondami lambda.
Według analiz TÜV i ADAC, nawet 40 proc. usterek układu wydechowego w autach użytkowanych miejsko wynika z chronicznego niedogrzania silnika. Krótkie trasy to również większe zużycie świec zapłonowych i szybsze starzenie się oleju, który wchłania paliwo i wodę kondensacyjną.
Diesel w mieście? Najgorszy scenariusz
Silniki wysokoprężne potrzebują dłuższego czasu, by osiągnąć temperaturę roboczą. Na dystansie kilku kilometrów jest to praktycznie niemożliwe. DPF, czyli filtr cząstek stałych, nie ma wtedy warunków do samooczyszczenia - temperatura spalin jest zbyt niska, by dopalić sadzę. Gromadzący się popiół stopniowo zatyka filtr, co kończy się kontrolką na desce rozdzielczej, a w skrajnym przypadku kosztowną wymianą elementu.
ADAC wskazuje, że większość awarii filtrów DPF w Niemczech dotyczy aut eksploatowanych w miastach. Zjawisko nasiliło się zwłaszcza po pandemii, gdy średni dzienny przebieg spadł o ponad 25 proc.
Benzyna i hybryda też cierpią
Krótkie trasy nie są też łaskawe dla nowoczesnych silników benzynowych z bezpośrednim wtryskiem. Niepełne spalanie powoduje odkładanie się nagaru na zaworach i tłokach, co z czasem prowadzi do utraty mocy i podwyższonego zużycia paliwa. W hybrydach problem jest bardziej subtelny - jednostka spalinowa często uruchamia się tylko na kilka minut, przez co nie osiąga pełnej temperatury, a olej nie ma szans oczyścić silnika z zanieczyszczeń.
Mechanicy zauważają, że w takich przypadkach nawet regularne serwisowanie nie zawsze wystarcza. Samochód, który większość czasu spędza w mieście, starzeje się szybciej niż ten, który co tydzień pokonuje dłuższy dystans po trasie.
Akumulator, układ wydechowy i olej - cisi przegrani
Przy każdym rozruchu alternator potrzebuje czasu, by naładować akumulator. Gdy silnik gaśnie po kilku minutach jazdy, proces ładowania nie zostaje zakończony. W efekcie bateria pracuje w permanentnym niedoładowaniu, co skraca jej żywotność nawet o połowę.
Z kolei w tłumikach i rurach wydechowych kondensuje się woda, która nie ma szans odparować. To właśnie dlatego samochody eksploatowane w mieście częściej rdzewieją od spodu, mimo niewielkiego przebiegu.
Jedna rzecz, którą warto robić regularnie
Eksperci radzą, by co najmniej raz w tygodniu wybrać się w dłuższą trasę - przynajmniej 30-50 km, najlepiej z prędkością 90-120 km/h. Taki przejazd pozwala rozgrzać olej, odparować wilgoć, doładować akumulator i przepalić filtr DPF. Wbrew pozorom to nie strata paliwa, a inwestycja w zdrowie silnika.
Nowoczesne auta też potrzebują klasycznych nawyków
Krótkie trasy to zmora współczesnej motoryzacji, która coraz bardziej skupia się na miejskim użytkowaniu. Niezależnie od tego, czy jeździmy nowym SUV-em, hybrydą plug-in czy miejskim kompaktem - silnik wciąż pozostaje maszyną, która potrzebuje ciepła i czasu. A dłuższa przejażdżka raz na jakiś czas może oszczędzić tysiące złotych na naprawach.







