Jak kupowałem nową alfę

Odbiór nowego samochodu to chwila dla wielu osób bardzo ważna.

Auta w Polsce, szczególnie w stosunku do zarobków są wciąż bardzo drogie. Dlatego wydając grube, ciężko zarobione tysiące, człowiek z reguły spodziewa się, że zostanie potraktowany... może jeśli nie szczególnie, to przynajmniej z szacunkiem, jako ważny klient. Klient, który wydaje naprawdę sporą gotówkę.

Niestety, okazuje się, że polska rzeczywistość jest bardziej przaśna. Oto mail, jaki dotarł do naszej redakcji.

"30 września po jeździe testowej w jednym z krakowskich salonów wpłaciłem zaliczkę na alfę romeo mito. Samochód miał być do odbioru po dwóch miesiącach, czyli 30 listopada.

Reklama

12 listopada otrzymałem informację, od sprzedawcy że samochód będzie za tydzień. Miła niespodzianka, wobec której sprzedałem mój ówczesny samochód.

Niestety, 19 listopada (środa) okazało się, że auta jeszcze nie ma, ale będzie na pewno w "przyszłym tygodniu" (po 24 listopada). Drugi tydzień jestem bez auta...

Rzeczywiście, 24 listopada dostałem radosny telefon od sprzedawcy, że auto jest! Pierwszą euforię przygasza kolejna informacja, że co prawda auto jest, nie ma tylko... dokumentów. Ale mają być 26 listopada.

Chcę jak najszybciej wyjechać nowym nabytkiem, więc 26 listopada rano zjawiam się w salonie. Chcę szybko załatwić formalności, by tego samego dnia zarejestrować auto. Wydanie faktury zajęło... jedyne dwie godziny i nie obeszło się bez konsultacji telefonicznych z Fiat Auto Poland. Cudem zdążam z rejestracją, ale już bank nie zdąża z przelewem. Pójdzie następnego dnia rano, więc wieczorem powinienem odebrać wreszcie alfę...

28 listopada. Przed 18-tą zjawiam się w salonie. Przelew jest! Niestety, sprzedawca znika gdzieś, wraca po pół godzinie i z grobową miną informuje, że... dziś nie będzie wydania! Powód - moje auto jest zastawione przez inne, do którego klucze ma człowiek, który jest w Wieliczce i nic się nie da zrobić. Nie wiem, czy śmiać się, czy płakać, ale wracam do domu znów bez auta...

Dzień później. Rano znów melduję się w salonie. Trzeci dzień z rzędu. Sprzedawca wita nas znowu z grobową miną. Klucze podobno się znalazły, ale jakimś cudem w aucie na komputerze pojawiły się błędy.

"Zaprzyjaźniam się" z mechanikiem, a następnie robię małe śledztwo - okazuje się że błąd sam się nie pojawił, tylko jakieś części zostały pożyczone na próbę do nieodpalającej testówki i podobno kluczyk został przekręcony na odpiętej listwie wtryskowej. Błąd, który się pojawił, potwierdzałby to (widziałem na własne oczy - błąd wszystkich 4 wtryskiwaczy). Zostaje skasowany i czekamy aż się auto nagrzeje, żeby sprawdzić czy się znowu nie pojawi. W pewnym momencie jednak mechanik stwierdza ze lepiej będzie jak się przejedzie i robi rundkę dookoła salonu. Niestety nie było wolno, słychać było pisk opon.

Sprzedawca cały czas mamrotał jak mu jest przykro i że nie spodziewał się takiej sytuacji...

Ostatecznie błąd się nie pojawił, a ja samochodem wreszcie wyjechałem nie mogąc się pozbyć uczucia dyskomfortu spowodowanego tym, że ktoś grzebał bez mojej zgody przy moim samochodzie...

Na koniec wspomnę jeszcze o tym, że moja żona, dla której przeznaczona jest alfa, zamiast ujrzeć ją pod czerwoną plandeką, zobaczyła ją po raz pierwszy w serwisie, gdy jeden z mechaników bez pokrowca siedział za kierownicą, a drugi grzebał coś przy silniku.

Czy tak powinien wyglądać odbiór samochodu, za który zapłaciłem 80 tysięcy?"

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy