Dlaczego mechanicy jeżdżą "złomami"?

Jako Polak patriota powinienem zacząć swój list od narzekania. Pozwólcie jednak, że zachowam się w sposób niestandardowy... (*)

Tak naprawdę, jestem szczęściarzem. Mieszkam na nowym, strzeżonym osiedlu, mam też ten komfort, że na co dzień użytkuje najlepszy samochód na świecie, czyli pojazd służbowy. Racja - nie mam się czym chwalić - mieszkanie jeszcze przez dekady należeć będzie do banku, samochód jest własnością szefa. Staram się jednak cieszyć życiem, i uważam, że moja sytuacja nie jest najgorsza. Ale do rzeczy...

Ostatnio, wraz z żoną doszliśmy do wniosku, że - póki nie musimy jeszcze wychowywać dzieci - to ostatni dzwonek, by kupić jakiś dobry samochód, który służyłby nam przez lata. Ot, coś w rodzaju zapewniającej spokój ducha inwestycji. I tutaj właśnie pojawił się problem. Ponieważ auto ma nam służyć przez dłuższy czas najlepiej, jeśli byłoby fabrycznie nowe.

Reklama

Chcę kupić auto

Niestety - najtańszy, przyzwoicie wyposażony pojazd segmentu B to wydatek ok. 50 tys. zł, co oznacza pakowanie się w kolejny kredyt. Taki wybór rodzi jednak kolejny problem - jeśli auto służyć ma latami - muszę zwracać uwagę na ilość miejsca z tyłu i pojemność bagażnika, w naszym przypadku dzieci są tylko kwestią czasu. Jeśli więc ograniczyć się do samochodów nowych, lekką ręką wydać trzeba 70 tys. zł. Nie oszukujmy się - to góra pieniędzy.

Pewnego wieczoru usiadłem więc z żoną przy stole i odkładając na bok emocje (obydwoje chcieliśmy mieć fajne, nowe auto) zacząłem liczyć. Jak zaznaczyłem, póki co, użytkuje prywatnie samochód służbowy. Jak długo - tego nikt nie wie, ale zakładam, że w obecnej pracy wytrwam jeszcze ze dwa lata. Oznacza to, że w tym czasie kupione przez nas auto jeździłoby rzadziej niż "starszy Niemiec do kościoła".

I tak musiałbym jednak zapłacić masę pieniędzy za ubezpieczenie, a pojazd - co oczywiste - straciłby na wartości dobre 30 procent. Okazało się więc, że "komfort psychiczny" posiadania własnego auta, przez dwa lata kosztowałby mnie circa 25 tys. zł! Zgroza!

A może używane?

Nasze ambicje przesunęły się więc w kierunku aut używanych - warunek był jeden - przebieg maksymalnie 150 tys. zł i wiek - do pięciu lat. I znów pojawiły się problemy. Wydając na auto - co najmniej - 30 tys. oczekuję przede wszystkim niezawodności. Gdy jednak wchodziłem na różne fora internetowe zasypywany byłem postami o awariach tego czy innego pojazdu. Im więcej naczytałem się na temat konkretnego pojazdu, tym bardziej NIE CHCIAŁEM go mieć!

Co zrobiłem? W ramach eksperymentu - pokonując służbowo kilka tys. km miesięcznie - zacząłem bacznie obserwować warsztaty. Nie zwracałem jednak uwagi na to, jakie auta do nich przyjeżdżają, ale na to, jakimi samochodami poruszają się właściciele i pracownicy tych zakładów. Co zaobserwowałem?

Na parkingach przy warsztatach obsługujących pojazdy wszelkiej "narodowości" prym wiodły stare golfy, pasaty, mercedesy, toyoty i nissany. Przy warsztatach, które określiłbym jako "premium" najłatwiej spotkać można było auta Subaru, Toyoty i Lexusa.

Ciekawą zależność zaobserwowałem też w przypadku zakładów wyspecjalizowanych w autach konkretnych marek. Właściciel nieautoryzowanego serwisu Volvo prywatnie jeździł kanciastym i staruśkim modelem serii 800, inny - niewiele młodszym S70, lokalny spec od aut koncernu VAG poruszał się na co dzień passatem B4 a gość, mający w okolicy status "boga od diesli" użytkował wiekowe audi 80 z silnikiem 1,9 TD.

Auto do jazdy czy do naprawy?

Tego ostatniego znałem dość dobrze (kilkukrotnie diagnozował nasze służbowe auta o wiele trafniej niż ASO...) więc postanowiłem zapytać, dlaczego nie kupi sobie jakiegoś porządnego samochodu. Po salwie śmiechu odpowiedź dała mi dużo do myślenia "z takich porządnych samochodów to ja, kochany, żyje. A do jazdy potrzebuje czegoś, co służy do jazdy".

Wniosek? Marzenia o jakimkolwiek samochodzie odłożyliśmy na bliżej nieznaną przyszłość. Jeśli będzie taka potrzeba, zakładam, że w ciągu tygodnia, za kwotę 10-15 tys. zł - znajdę coś, co będzie nadawało się do jazdy - starego passata, octavię, toyotę, może volvo. Fakt - na pewno nie będzie lśnić nowością i rozkładać sąsiadów mnogością wyposażenia dodatkowego. Tyle tylko, że po dokładnym przeliczeniu wszystkich za i przeciw opinię innych, mam głęboko w poważaniu. W kieszeni zostanie mi dobre 30 tys. złotych!

* List do redakcji

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy