Te auta emitują najwięcej CO2. Zaskakujące dane

Choć powszechnie uważa się, że mniej palą, a tym samym powinny wytwarzać mniej dwutlenku węgla, to ze statystyk wynika coś zupełnie innego. Nowe auta z silnikami wysokoprężnymi emitują najwięcej gazów cieplarnianych. Najmniej oczywiście elektryki. A najrozsądniej w relacji ceny do wielkości emisji wypadają hybrydy.

Firma analityczna Jato przyjrzała się dokładniej temu, jakie napędy miały nowe samochody zarejestrowane w krajach Unii od stycznia do listopada 2020 roku. Następnie sprawdziła, jakie były średnie ważone emisje dwutlenku węgla w przypadku każdego z napędów.

Okazało się, że najwięcej CO2 emitowały nowe diesle - średnio 122,2 g/km, czyli grubo powyżej normy ustalonej przez Brukselę na poziomie 95 g/km. O jeden gram mniej ważona emisja wyniosła w przypadku aut z silnikami benzynowymi - to 121,2 g/km. Na trzecim miejscu znalazły się hybrydy z wynikiem 104,1 g/km. Do tego grona zaliczono jednak prawdopodobnie również auta z tzw. miękką hybrydą (choć Jato wprost tego nie wyjaśnia), które zawyżyły wynik klasycznych hybryd. Dla przykładu, średnia dla Toyoty i Lexusa, czyli największych producentów "prawdziwych" hybryd, to 100,6 g/km.

Reklama

Z kolei nowe hybrydy plug-in, czyli ładowane z gniazdka miały emisję na poziomie 40 g/km. Ale pamiętać należy, że Jato brało pod uwagę wyniki podawane przez samych producentów. A te w przypadku aut PHEV są mocno zaniżone w porównaniu z wynikami realnymi.  

W ubiegłym roku kilka niezależnych instytutów i ośrodków przebadało plug-iny pod kątem realnego zużycia paliwa i emisji CO2. Okazało się, że np. po rozładowaniu baterii niektóre modele wyrzucały z siebie nawet ponad 200-300 gazu cieplarnianego. Wszystkie raporty jednogłośnie też podkreślały, że kierowcy plug-in’ów często po prostu ich nie ładują wystarczająco często.

Najlepiej w statystykach Jato wypadły oczywiście auta elektryczne, które same z siebie są bezemisyjne. Ale to, czy są ekologiczne, zależy od tego, gdzie i jak powstaje prąd, służący do ich ładowania. No i nie można zapominać, że w porównaniu z innymi technologiami, elektryki są bardzo drogie - kosztują 30-50 proc. więcej.

Najdziwniejszy w całej tej statystyce jest fakt dużej emisji w dieslach. Można w pewien sposób wytłumaczyć to tym, że ogólnie jego udział w całym rynku spada (w zeszłym roku wynosił już tylko 28 proc. w porównaniu z ponad 50 proc. jeszcze 4 lata wcześniej), ale nadal cieszy się popularnością w dużych, mocniejszych autach. Innymi słowy, kupujemy mniej diesli, ale o większej pojemności, a więc też mniej ekonomicznych i ekologicznych. Np. Audi Q7 50 TDI ma emisję na poziomie 204 g/km - to o ponad 30 gramów więcej, niż w przypadku hybrydowego Lexusa RX 450h, który jednocześnie ma większą jednostkę benzynową i większą moc.

 

W końcówce roku 2020 udział diesli spadł do poziomu 25 proc. Wynika to również z faktu, że stały się... zbyt drogie w zakupie. Kolejne unijne regulacje i afery wymusiły stosowanie dodatkowego osprzętu, skomplikowanych katalizatorów opartych na moczniku etc. Efekt? BMW 520d kosztuje 190 tys. zł - dokładnie tyle, co Lexus ES 300h.

Wygląda zatem na to, że zakup diesla najzwyczajniej w świecie przestał się opłacać. Co więcej, stał się dosyć ryzykowny, bo nie wiadomo co będzie z dieslami za 2-3 lata, skoro już teraz w wielu europejskich krajach i miastach są na cenzurowanym.

Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy