Polskie auta elektryczne, czyli propaganda sukcesu

Reżimowe "media narodowe" obwieściły kolejne przełomowe osiągnięcie naszej ojczyzny. W budowaniu propagandy sukcesu od "dziennikarzy" IAR i TVP uczyć się mogą nawet ich koledzy po fachu z Korei Północnej!

Motoryzacyjne serwisy informacyjne donosiły o - zaprezentowanym w Warszawie - "polskim samochodzie elektrycznym" FSE 01. To pierwszy z produktów "Fabryki Samochodów Elektrycznych" z Bielska-Białej.

O prezentacji auta informowały m.in. IAR (agencja informacyjna Polskiego Radia) i TVP. Niestety, w każdym z tych przekazów - najpewniej "przypadkiem" - pominięto kilka kluczowych faktów dotyczących FSE 01...

TVP w swoim serwisie internetowym poświęciło autu krótką notkę wzbogaconą galerią zdjęć. W informacji, bazującej w dużej mierze na depeszy IAR, czytamy m.in., że - tu cytat - "Udało się nam stworzyć pierwszy w pełni funkcjonalny elektryczny samochód z polskim elektrycznym sercem i zaprojektowany przez krajowych inżynierów. Obecnie jesteśmy na etapie organizacji linii do produkcji seryjnej. Wchodzimy zatem w fazę komercjalizacji całego projektu - wskazał Słowak Thomas Hajek (szef Fabryki Samochodów Elektrycznych - przyp. red)".

Reklama

W tym miejscu pojawia się pierwsza z "nieścisłości". Przedstawiany jako "Słowak" Thomas Hajek w rzeczywistości jest biznesmenem z... Niemiec (studiował m.in. w Berlinie i Kolonii). Postać doskonale znana dziennikarzom motoryzacyjnym to wieloletni dyrektor w europejskich strukturach Fiat Professional i Maserati. Hajek od wielu lat związany jest z Polską. W ostatnim czasie zajmował m.in. jedno z kluczowych stanowisk w polskim Wieltonie. Kwestia jego narodowości to nic nadzwyczajnego, zastanawiające jednak, że "mediom narodowym" nie przeszło przez usta, iż - tu kolejny cytat z TVP - "pierwszy polski samochód elektryczny" - powstaje w Fabryce Samochodów Elektrycznych zarządzanej przez Niemca.

Skąd w ogóle "dziennikarze" wzięli rewelacje o pochodzeniu Hajka? Odpowiedzi wystarczy poszukać w... Google. Wikipedia zgłasza, że Thomas Hajek (zbieżność nazwisk jest oczywiście przypadkowa - przyp. red.) "is a Slovak-Canadian lacrosse player from St. Catharines, Ontario". Co ma lacrosse (gra zespołowa, w której zawodnicy - za pomocą zakrzywionych kijów - starają się umieścić niewielką piłkę w bramce przeciwnika) do świata motoryzacji - nie mamy pojęcia. Zapytajcie w IAR/TVP.

Najważniejsze są jednak informacje, których próżno szukać w depeszy IAR i notce TVP. Chodzi o samą konstrukcję "polskiego samochodu". W notce Polskiej Agencji Prasowej czytamy, że "Pojazd budowany jest na ramie produkowanego w Tychach Fiata 500". W tym miejscu spieszę wyjaśnić (również dziennikarzom PAP), że ostatnim z "polskich" samochodów osobowych budowanych "na ramie" była... Syrena. Fiat 500, co oczywiste, ma nadwozie samonośne. Nie zmienia to jednak faktu, że w przekazie "narodowych mediów" zabrakło kluczowej informacji o tym, że "pierwszy polski samochód elektryczny", to w rzeczywistości zelektryfikowany przez polskich inżynierów włoski Fiat 500, który jest produkowany w Tychach od dziesięciu lat!

Oczywiście nie jest to żaden zarzut w stronę producenta pojazdu - Fabryki Samochodów Elektrycznych. Nikt o zdrowych zmysłach nie ma chyba wątpliwości, że zaprojektowanie platformy samochodu, co wiąże się z uruchomieniem żmudnej procedury homologacyjnej, kosztowałoby miliony złotych, na konferencji prasowej mówił o tym sam Hajek. Przekaz płynący z TVP i IAR sugeruje jednak, że auto w całości opracowano w Polsce, co jest oczywistą nieprawdą.

O kompetencjach osób zajmujących się, forsowanym przez premiera Morawickiego, rządowym programem elektromobilności świadczyć też mogą doniesienia medialne dotyczące spółki Electro Mobility Poland. Przypominamy, że wspólne przedsięwzięcie czterech czołowych dostawców prądu w Polsce (Enea, Energa, PGE Polska Grupa Energetyczna oraz Tauron Polska Energia) zajmować ma się "promowaniem elektrycznej motoryzacji". Jednym z celów Electro Mobility Poland jest "opracowanie polskiego samochodu elektrycznego".

By go osiągnąć firma rozpisała niedawno konkurs. Do maja bieżącego roku "profesjonalne jury" wyłonić ma pięć wizualizacji, które posłużą do budowy prototypu. Każdy z pięciu laureatów otrzyma po 50 tys. zł nagrody. Najciekawszy wydaje się jednak kolejny etap zmagań. Cytując przedstawicieli Electro Mobility Poland: "Na podstawie pięciu zwycięskich koncepcji z pierwszego etapu, kolejny konkurs wyłoni prototypy aut, które trafią na polskie drogi, a twórca prototypu spełniającego minimalne wymagania otrzyma nagrodę w wysokości 100 tys. zł". W tym miejscu spieszę wyjaśnić, że słowa "trafią na polskie drogi" i "spełni minimalne wymagania" sugerują właśnie konieczność homologacji samochodu! Nagroda w wysokości 100 tys. zł. w perspektywie MILIONOWYCH wydatków niezbędnych do przejścia całej procedury homologacyjnych zakrawa na kpinę...

Nie sposób też pominąć, że sam fakt zaangażowania firm z sektora energetycznego w promocję samochodów elektrycznych to ewenement na skalę światową! Rząd chce by - tu cytat - "za 10 lat po polskich drogach poruszał się milion tego typu pojazdów". Nie można jednak zapominać, że grubo ponad 90 proc. wytwarzanego w Polsce prądu pochodzi - z najmniej ekologicznych - elektrowni węglowych.

Nieświadomym obywatelom wyjaśniamy, że - co wynika z prostych praw chemii - spalając tonę węgla emitujemy do atmosfery blisko 3,7 tony CO2. By pokonać samochodem elektrycznym dystans 100 km, w elektrowni spalić trzeba przeciętnie 10 kg węgla, czyli wyemitować 37 kg CO2. Dla porównania przeciętny kompakt zużywający 8 l benzyny na 100 km, emituje 185 gramów CO2. Przejechanie 100 km oznacza więc emisję 18,5 kg CO2. To dokładnie o POŁOWĘ mniej, niż w przypadku "ekologicznych" aut elektrycznych, które mają być przyszłością "polskiej motoryzacji".

Paweł Rygas

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy