Hejt na polski samochód elektryczny. Dlaczego nigdy nic się nie podoba?

Życie społeczno-polityczne we współczesnej Polsce charakteryzuje coś, co można byłoby nazwać pakietyzacją poglądów.

Jeżeli uważasz, że w Smoleńsku doszło do zamachu, to jednocześnie popierasz likwidację gimnazjów, zmiany w Trybunale Konstytucyjnym, sądownictwie i ochronie zdrowia, nie masz nic przeciwko nieograniczonej wycince drzew na prywatnych działkach, brzydzisz się metodą in vitro, cenisz piłkarskich kiboli jako oddanych ojczyźnie patriotów, zgadzasz się z opinią, że zimowa blokada mównicy w Sejmie to próba puczu, a śmigłowce caracal nie były dobrym wyborem dla polskiego wojska. Istnieje jednak pewien wyjątek.

Otóż nawet ci, którzy,  zgodnie z wyżej wyłożoną zasadą w pełni identyfikują się z polityką obecnej władzy, mają poważne wątpliwości co do sensu i realności lansowanego przez wicepremiera Mateusza Morawieckiego programu elektromobilności, wedle którego już za kilka lat po naszych drogach ma jeździć milion samochodów elektrycznych, do tego rodzimej konstrukcji i produkcji.

Reklama

Czy słyszeliście kiedykolwiek o Fabryce Samochodów Elektrycznych w Bielsku Białej? Okazuje się, że taka firma istnieje. Ba, zaprezentowała właśnie pierwsze swoje dzieło - pojazd o niezbyt chwytliwej z marketingowego punktu widzenia nazwie FSE01. Na jednym ładowaniu może on przejechać około 100 km, rozwijając prędkość maksymalną 135 km/godz. Cena? "Poniżej 100 000 zł".

Mimo, że wspomnianą fabryką kieruje Niemiec (według TVP to Słowak), a płyta podłogowa i nadwozie auta pochodzi z produkowanego w Tychach włoskiego fiata 500, to jednak FSE01 jest przedstawiany jako konstrukcja rdzennie polska. Krew z naszej krwi i kość z naszej kości.

Przy okazji zostały obalone dwa zasadnicze argumenty, rozpowszechniane przez nieprzejednanych krytyków pomysłów wicepremiera Morawieckiego. Ich zdaniem, zbudowanie od  podstaw nowego samochodu musi trwać latami i kosztować miliardy, a całe przedsięwzięcie opłacać się będzie tylko przy wielkoseryjnej, liczonej w setkach tysięcy egzemplarzy produkcji. Bujda na resorach.

Otóż, wedle dyrektora generalnego Fabryki Samochodów Elektrycznych Thomasa Hajka, FSE01 powstał w ekspresowym, jak na warunki przemysłu motoryzacyjnego tempie, cały projekt kosztował symboliczny milion euro, a produkcja nowego modelu "elektryka" ma sięgnąć, przynajmniej w pierwszym etapie, ledwie 1000 sztuk rocznie. Und das ist genug. To znaczy - wystarczy. Można? Można.

Powyższe informacje powinny wywołać entuzjazm wśród tęskniących za odrodzeniem polskiej motoryzacji rodaków, tymczasem zachowują oni zadziwiającą wstrzemięźliwość. Przynajmniej tak wynika z lektury komentarzy w internecie.           

"Nie chcę hejtować, bo z całego serca kibicuję polskiej innowacji i technologii, ale te osiągi w porównaniu do zagranicznych konkurentów nie robią wrażenia, a już na pewno nie są one współmierne do ceny pojazdu. Czekam na rozwój wydarzeń" - deklaruje "gość". 

"Małe autko, zasięg 100 km, cena do 100 000 zł, gratuluję "sukcesu"" - ocenia "pokt".

"Doskonały pomysł - wystarczy nowy model Syrenki wyposażyć w silnik elektryczny i będzie pierwszy polski samochód. Jestem za" - ironizuje "gargamel36".

"Za 100 tys. zł to mam nową japońską hybrydę Auris. Kto kupi to badziewie za taką kasę?" - zastanawia się "ob.PRL".

"Kolejny przekręt? Konwersja (tak nazywają przeróbkę spalinowego na elektryczne) kosztuje w warunkach warsztatowych 20-30 tys. zł. Np. takie były koszty konwersji Skody Fabii w... Akademii Morskiej w Gdyni. To znaczy, że kupno po fabrycznej cenie malucha bez wszystkich zbędnych w elektrycznej wersji części miałoby kosztować 70 tysięcy?" - kalkuluje "juzio23".

"Serce tego auta to żadna filozofia. Każda mała firma potrafi zaprojektować i wykonać silnik elektryczny, dlatego że on jest 100 razy prostszy od spalinowego" - twierdzi "je".

"Kiedy w końcu Polacy zrobią coś własnego w 100% lub przynajmniej tak dogadają się z jakimś renomowanym koncernem, że będzie coś produkowane pod naszą polską nazwą. Czesi dogadali się VW i mają swoją nazwę - Skoda, Hiszpanie też z VW i mają SEATA a nawet Rumunia bazuje na Renault i ma swoją Dacię. Nie jest istotne czy te auta to badziew czy nie - wszyscy potrafią, tylko nie Polska. Będziemy montować 100 lat Ople i Fiaty a to nie jest nasza polska marka" - ukazuje problem na szerszym tle "Wrocek".

"Myślę, że z tego nic nie będzie oprócz wyciągnięcia kasy od państwa" - przewiduje "olo11".

"Jedyną szansą samochodu za 100 tys. tej wielkości może być to, że będzie latał... zrobienie z niego "dużego drona" przyniosłoby w sukces w tej cenie i zasięgu".  - pisze "kol".

"Odkupcie od Ukraińców (AwtoZaZ), dawne polskie zakłady FSO. Linie już są przygotowane pod masową produkcję jakiegoś Matiza/Chevroleta. Auto lekkie pod elektrykę się nadaje. Zasięg 150 km akurat dla "żaby" w sam raz, po mieście wystarczy. Szybkie ładowarki na wszystkich stacjach Orlen. Części tanie, w salonie 25-35 tys. i dym. Polski elektryk nie musi być ciekawostką za 100 tys., żeby się przyjęło, to musi być samochód dla ludu, nie dla korporacyjnych kołnierzyków" - podpowiada "Bachórz".

"Milion euro na to, by wstawić do włoskiego samochodu elektrycznego polski elektryczny silnik? Ciekawe, ile kosztuje ta bateryjka w autku, którym można 100 km przejechać. A poza tym gdy mam na 100 km paliwa, to się za stacją benzynowa rozglądam"  - wyznaje "Freman".

"Ciekawe, że Fiat 500e powstaje we Włoszech od 2012 roku... Ma zasięg 140 km, 111 KM mocy i sprzedaje się dobrze w USA. Nie wiem nad czym zatem pracowali nasi fachowcy..." - wykazuje się znajomością zagadnienia "fifo".

"Cenę fiacika 500e ustalono na 31 800 dolarów USA. Więc co ci Polacy chcą produkować? Jak już jest produkowane" - dziwi się "Wien".

Szczególne zainteresowanie wielu internautów, często większe niż sam samochód, wzbudziły uczestniczące w prezentacji FSE01 hostessy. "Ta z prawej jest super" - orzekł "primax", niejako podsumowując całe wydarzenie z bodajże najwłaściwszej perspektywy.

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama