Co oznacza upadek gigantów?

Ważą się losy amerykańskiej "Wielkiej Trójki". Co oznaczałby ewentualny upadek Chryslera, General Motors i Forda?

Wbrew temu co się powszechnie sądzi, europejska i japońska konkurencja wcale nie ściska kciuków za bankructwem amerykańskich firm. Upadek trzech gigantów wstrząsnąłby całym motoryzacyjnym światem, co zachwiałoby firmami mającymi siedziby o tysiące kilometrów od Detroit.

W zeszłym roku aż jedna trzecia spośród niemal 11 milionów wyprodukowanych w USA samochodów powstała w fabrykach należących do firm zagranicznych, głównie europejskich, japońskich i koreańskich. Zakłady te korzystają często z usług tych samych poddostawców co GM, Ford i Chrysler. Bankructwo tych firm niewątpliwie pociągnęłoby za sobą upadek wielu dostawców części, co odbiłoby się również na zaopatrzeniu fabryk należących do zagranicznych koncernów.

Amerykańscy analitycy uważają, że stosunkowo najmniej bolesny byłby upadek Chryslera, który ma najmniejszy udział w rynku. Jednak reperkusje bankructwa GM-a, dotknęłyby już wszystkich.

Oczywiście szefowie zagranicznych firm nie kryją, że w dłuższej perspektywie upadek tak znaczących amerykańskich graczy byłby korzystny (eufemistycznie nazywając to "otwieraniem nowych możliwości"). Jednak zyski nie pojawiłyby się od razu. Bankructwo tak wielkich firm odbiłoby się na psychice Amerykanów, którzy po raz kolejny uświadomiliby sobie, że kryzys jest naprawdę poważny. A to oznaczałoby kolejny spadek sprzedaży aut, wszak zakup nowego samochodu zawsze można odłożyć na lepsze czasy.

Reklama

Chrysler, Ford i General Motors ostrzegają, że bez pomocy publicznej nie będą w stanie przetrwać obecnego kryzysu. Kongres i nowo wybrany prezydent Barack Obama nie są jednak skłonni do topienia miliardów dolarów (chodzi dokładnie o 25 mld) w przemysł samochodowy. Decyzja o udzieleniu publicznej pomocy zostanie podjęta najwcześniej w grudniu. Władze uzależniają pożyczkę od przedstawienia przez koncerny samochodowe planów naprawczych, które pozwolą na uratowanie przedsiębiorstw.

- Nie możemy pozwolić, by przemysł samochodowy tak po prostu zniknął - stwierdził ostatnio prezydent-elekt Barack Obama. - Ale nie możemy również wypisywać mu po prostu czeku in blanco. Myślę, że Kongres dobrze postąpił uzależniając przyznanie pieniędzy od przygotowania planów ratowania firm.

Obama dodał również, że amerykańscy podatnicy mają dość topienia ich pieniędzy w przemyśle samochodowym.

Głównymi punktami planów ratunkowych, które są obecnie opracowywane przez zarządy "Wielkiej Trójki" będą zamykania zakładów, zwolnienia oraz dopasowywanie produkcji do malejącej sprzedaży. W ciągu ostatnich dwóch miesięcy udział w rynku amerykańskich pojazdów spadł z 51.3 do 46.5 proc. A więc zagraniczne firmy sprzedają za oceanem już więcej aut niż rodzimi producenci. To wyraźny dzwonek alarmowy.

Tymczasem pracownicy szeroko pojętego przemysłu motoryzacyjnego (dilerzy, pracownicy produkcyjni, poddostawcy) zamierzają zorganizować w Waszyngtonie demonstrację mającą wywrzeć presję na ustawodawców, by przyznała 25 mld dolarów publicznej pomocy.

Akcja zakłada zbiórkę w Detroit a następnie wyruszenie w wielkim konwoju amerykańskich, ale energooszczędnych pojazdów do Waszyngtonu. Protest nie odbędzie się jednak pod auspicjami Forda, GM-a i Chryslera. O ile popierają one "wszystkie działania zmierzające do uratowania amerykańskiego przemysłu motoryzacyjnego", o tyle nie włączą się oficjalnie do tej akcji.

Czy "Wielka Trójka" odejdzie do przeszłości? Mimo grożenia palcem przez Kongres trudno się tego spodziewać. A i sam Obama nie chciałby przecież zostać grabarzem amerykańskiej motoryzacji... I to na początku swojej prezydentury. Zmiany w funkcjonowaniu Chryslera, GM-a i Forda muszą jednak być poważne. Bo cierpliwość amerykańskich podatników wreszcie naprawdę się wyczerpie...

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: kongres | Barack Obama | General Motors | upadek
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama