Prędkość jest niebezpieczna? Od kiedy?

Stało się! Tak jak przepowiadałem, na ograniczeniach prędkości do 50 km/h w miastach się nie skończyło. Właśnie teraz Katowice testują limit 30 km/h, a w innych miastach przyglądają się temu z uwagą i być może już myślą o wprowadzeniu podobnego rozwiązania u siebie. A mnie, nie wiadomo dlaczego, przypomniał się klasyczny dowcip, kiedy matka ze łzami w oczach żegnała swojego syna, który szedł do lotnictwa. I mówiła: "Pamiętaj synku - lataj nisko i pomału". Posłuchajcie...

Obecnie trwa kolejna krucjata wymierzona w kierowców samochodów. Z jakiegoś nieznanego mi powodu różni "naprawiacze" bezpieczeństwa na drogach wzięli na celownik prędkość, która zdecydowanie im się nie podoba. Uważają, że im wolniej będziemy jeździć, tym bezpieczniej. Mamy festiwal dziwacznych pomysłów z serii "Kto bardziej obniży prędkość?". "Ja do 40/h" - mówi "ekspert", "Ja do 30 km/h" - powie ktoś z Katowic. "A ja do 10 km/ h" - przebije ich jakiś większy oszołom.

"Prędkość jeszcze nikogo nie zabiła, ale nagłe jej wytracanie - już tak" -  mawiał klasyk, niejaki Clarkson, i wielka to prawda. Oczywiście mnożące się pomysły na coraz surowsze większe ograniczenie prędkości, które ma rzekomo poprawiać bezpieczeństwo na drogach, to brednie. Po pierwsze, na bezpieczeństwo największy wpływ ma nie prędkość, ale jakość infrastruktury drogowej (stan dróg, organizacja ruchu) i nie jest to zdanie wyłącznie moje, ale jasno wynika np. z raportu NIK. Po drugie, raport GDDKIA z 2013 r. jasno wskazuje, że w prawie 300 miejscach tak naprawdę można jechać szybciej niż wskazują znaki drogowe.

Reklama

Niedawno policja odtrąbiła kolejny "poniesiony" przez siebie sukces, a mianowicie sfilmowała pirata drogowego, który przekroczył prędkość o ponad 100 km/h. Straszne, prawda? Ale na szczęście dziennikarze serwisu motoryzacyjnego Interia.pl przyjrzeli się uważnie temu nagraniu i zauważyli, że na tym odcinku nic, absolutnie nic, nie usprawiedliwia obowiązującego tam ograniczenia do 40 km /h. Po tym odkryciu policja od razu zmieniła ton i zaczęły się jakieś koślawe tłumaczenia, że niby tam był remont (którego nie widać), potem że tam niby ograniczenie prędkości miało być podniesione z 40 do 70 km/h na godzinę, ale jeszcze nie zdążyli... I naprawdę myślicie, że jest to jedyne takie miejsce w Polsce?

Tam, gdzie infrastruktura drogowa jest najlepsza, np. na autostradach, jeździmy najszybciej, a dochodzi do najmniejszej liczby wypadków.

To jest też odpowiedź na pytanie, dlaczego polscy kierowcy nagminnie łamią przepisy u nas, a za granicą są wzorami praworządności. Po prostu jak trzeba przejechać 600 km w Niemczech, Francji czy innym cywilizowanym kraju, to z tego np. 550 km jedzie się autostradą - wygodnie i rozsądnym czasie, więc po prostu nie ma potrzeby łamania przepisów. Całą podróż odbywa się legalnie ze średnią prędkością np. 130 km/h. W Polsce pokonując porównywalną odległość można w ogóle nie trafić na autostradę ani na drogę szybkiego ruchu, za to bez problemu znajdziemy na takiej trasie milion przejść dla pieszych i świateł na drogach krajowych. Żeby w jakimś sensownym czasie dojechać z punktu A do B siłą rzeczy trzeba przycisnąć.

Kilka dni widziałem słynną nieoznakowaną Vectrę, która na krajowej 17 z Warszawy do Lublina, niedaleko Ryk, zatrzymała "mobilka". Kilkadziesiąt kilometrów dalej jego samochód wyprzedził mnie z olbrzymią prędkością, po przecież kierowca musiał nadrobić stracony czas... Identyczny styl jazdy widać na innych drogach, np. słynnej "gierkówce" z Warszawy do Katowic: ostre hamowanie przed fotoradarami i miejscami, gdzie stoją "miśki z suszarkami" i gwałtowne przyśpieszanie zaraz później. I co - tak niby jest bezpieczniej?

Mamy też kolejne pomysły jak walczyć z "piratami drogowymi". Jednym z nich jest tzw. odcinkowy pomiar prędkości. Będzie mierzony czas przejazdu między odcinkami A i B, dzielony przez dystans, na tej podstawie obliczona zostanie średnia prędkość. A średnia jak to średnia - w matematyce wygląda ładnie, w życiu słabo się sprawdza. Wystarczy gnać 200 km/ h, zatrzymać się na obiad, potem znów pogonić 200 km/ h i na podstawie średniej okaże się, że jesteśmy najbardziej zdyscyplinowanymi kierowcami na świecie.

Ograniczenie prędkości w miastach do 30 km/h uzasadnia się m. in. filmikami internetowymi, pokazującymi samochód, hamujący tuż przed dzieckiem wbiegającym na jezdnię. Oczywiście wszyscy byli zachwyceni, że jechał tak wolno, iż zdołał wyhamować, a nikt nie zastanowił się, dlaczego dziecko było pozbawione opieki. Rozumiem, że zgodnie z tą logiką, jeśli kierowca, nie daj Boże przejedzie dziecko beztrosko hasające po jedni, to winny będzie "pirat drogowy"? Chciałem tylko zauważyć, że gdyby nawet jechał tylko 10 km/h, a dziecko wpadło na drogę w ciut innym momencie, to i tak mógł je potrącić. I odwrotnie - gdyby jechał 150 km/h, to w chwili, kiedy to dziecko wtargnęło na jezdnię, byłby już milion kilometrów dalej. Powtarzam - nie chodzi o prędkość samochodu, bo to są spekulacje losowe, ale o nieodpowiedzialność rodziców.

Problem dotyczy zresztą nie tylko nieletnich. Ostatnio widziałem odświętnie ubraną starszą parę, która lawirując między samochodami przechodziła przez 6 pasów jezdni - trzy w jedną stronę, barierki, pas zieleni, barierki, trzy w drugą. Wokół nie było nic, co uzasadniałoby obecność tych ludzi we wspomnianym miejscu. Nie mam pojęcia, skąd i dokąd mogli iść. Znowu: gdyby zostali potrąceni przez samochód, winą oczywiście obarczony zostałby jakiś "szaleniec drogowy"...

Jakiś czas temu była w całej Europie moda na "Tempo 30", czyli wprowadzenie do miast ograniczenia prędkości do 30 km/h. Zadałem sobie trud przejrzenia argumentacji tego towarzystwa i resztki włosów zjeżyły mi się na głowie. Na stronie "30 km/godz - ulice przyjazne życiu!" czytam, że "Przy prędkości 30 km/h prawdopodobieństwo zdarzenia drogowego jest zdecydowanie niższe."  Otóż byłoby jeszcze mniejsze, gdybyśmy nie przekraczali 10 km/h, a spadłoby zupełnie do zera, gdybyśmy swoje samochody pozostawili na parkingach...

Dochodzimy do momentu, aż ktoś wpadnie na pomysł, że samochody w mieście mogą poruszać się wyłącznie z taką prędkością, żeby mógł przed nimi iść człowiek z czerwoną flagą i wszystkich ostrzegać o najeżdżającym "piracie drogowym". Tak jak u zarania motoryzacji. I powiem wam, że ani się obejrzycie, a przepis ten już będzie obwiązywał. Wtedy wypadków na pewno będzie mniej niż dziś, może nawet w ogóle. Tylko jaki to ma sens? Równie dobrze po tym, jak ktoś wypadnie z okna, można by było stworzyć przepisy nakazujące zamurowanie wszystkich okien na świecie i zakazujące umieszczania ich w nowych budynkach. Wtedy niewątpliwie nikt z nich już nie wypadnie. Trochę na zasadzie uniwersalnej rady, jak unikać kontuzji sportowych. Wystarczy nie uprawiać sportu. Ale czy na pewno o to nam chodzi?

Moja propozycja jest dokładne odwrotna: powinniśmy móc jeździć z takimi prędkościami, jakie umożliwiają coraz lepsze osiągi współczesnych samochodów. Ale niezbędna do tego jest cywilizowana, a nie taka jak mamy, infrastruktura drogowa i normalny system szkolenia, uczący bezpiecznie jeździć, a nie służący tylko do tego, żeby możliwie najmniejszym nakładem czasu, wysiłku i pieniędzy dostać "prawko".

Tomasz Bodył

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy