Dane dotyczące spalania to jedna wielka ściema

Dwie rzeczy są absolutnie pewne. Pierwsza: jednym z najważniejszych kryteriów przy wyborze samochodu jest zużycie paliwa.

Druga: dane dotyczące spalania podawane w katalogach wszystkich producentów aut to jedna wielka ściema.

Nie, nie odkryłem właśnie Ameryki w konserwach, lecz zacząłem zastanawiać się, jak to możliwie, że wszyscy to wiedzą, lecz nikt z tym nic nie robi. Posłuchajcie...

Zadałem sobie pytanie pozornie bez sensu: ile pali samochód, który według katalogu zużywa, powiedzmy, 7 litrów na setkę? Nieważne czego, nieważne gdzie. Ważne, że w realnych warunkach drogowych żaden samochód nie pali tyle, ile podaje producent. Dlaczego zatem częstują nas absolutnie nierealnymi danymi? Odpowiedź jest banalna: po pierwsze, bo mogą, a po drugie, bo jest to dla nich korzystne.

Reklama

Znajdziecie milion rozmaitych zestawień, rankingów modeli, których dane są przekłamane najbardziej, więc nie ma potrzeby przytaczać tego po raz kolejny. Wystarczy wspomnieć, że rekordowe rozbieżności sięgają ponad 50 proc., a zwykle oscylują około 30 proc., co według niektórych szacunków będzie was kosztować rocznie prawie 1500 zł (ok. 300 euro).

Równie pełno jest opisów, w jaki sposób określa się spalanie, więc wam ich w tym miejscu oszczędzę. Ważne, że z realnymi warunkami na drodze nie ma to nic wspólnego.

Mimo to są tacy, którzy uważają, że te metody są ok. Mówią tak: "To prawda, że nie wiadomo dokładnie ile taki samochód pali. Najważniejsze jest to, żeby móc porównać, który pojazd pali więcej, a który mniej. Możemy to uczynić, bo wszystkie auta badane są w taki sam sposób".

Problem w tym, że to nieprawda. Nie wiemy bowiem, jaka jest faktyczna różnica między spalaniem deklarowanym a realnym. Nikt tego nie mierzy i nie podaje takich danych. Może się zdarzyć, że dwa modele samochodów w tych badaniach osiągną takie same wyniki, ale w przypadku pierwszego różnica między spalaniem badanym a faktycznym będzie wynosić 10 proc. a w drugim 40 proc. Pierwszy samochód spali zatem dużo mniej niż drugi.

Czego zatem dowiadujemy się z katalogu? Niczego, dane te nie mówią nam kompletnie nic na temat spalania podczas normalnej jazdy samochodem, a także najważniejszego - ile będziemy musieli wydać na paliwo.

Oczywiście jako konsument mam prawo oczekiwać, żeby kupiona przeze mnie rzecz miała parametry deklarowane przez producenta. Mówimy tu o spalaniu i samochodach, ale przecież może to dotyczyć także np. liczby pikseli aparatu fotograficznego w komórce, pojemności bagażnika samochodowego (również według testów notorycznie zawyżanej przez producentów) etc.

Otóż nawet wiedząc, że podawane dane to pobożne życzenia producenta, mogę... nic nie mogę. Poprawka - nie mogę w Polsce.

Znany jest mi jeden jedyny przypadek kiedy pewien użytkownik VW Craftera zauważył, że jego samochód pali dużo więcej niż powinien i poszedł z tym do sądu. Poprzez kolejne instancje sprawa trafiła w końcu do Sądu Najwyższego, który uznał, że różnica jest na tyle nikła, że kierowca nie może mieć z tego tytułu żadnych roszczeń do producenta.

Radykalnie inaczej podeszły do tego sądy w USA, które wydały właśnie wyrok w podobnej sprawie dotyczącej spokrewnionych marek Kia i Hyundai. W reklamach producent deklarował o wiele mniejsze spalanie niż w rzeczywistości. Efekt? Wyrok - sąd zobowiązał obie firmy do wypłaty sumy wynikającej z różnicy między spalaniem realnym a tym z reklam. Zresztą podobno wcześniej też miała miejsce analogiczna sprawa - pewna pani wywalczyła 10 tys. dolarów odszkodowania, bo jej Honda Civic paliła więcej niż było podawane. Jakkolwiek nie jestem zwolennikiem amerykańskiej manii pozywania do sądów wszystkich i o wszystko, tym razem było mi naprawdę szkoda, że w Polsce tak się nie da. Czyż to nie byłoby piękne: samochód miał palić 5 litrów na 100, pali 7 - i producent ma obowiązek zwrócić nam pieniądze za tę różnicę?

Mój pomysł jest prosty: trzeba wymusić na producentach obowiązek podawania realnych danych dotyczących spalania. Nie da się? czyżby? Jeszcze kilka lat temu każda instytucja udzielająca kredytów podawała oprocentowanie według własnego widzimisię. W końcu wprowadzony został standard RRSO, czyli rzeczywistej rocznej stopy oprocentowania. Dzięki temu każdy mógł łatwo obliczyć, ile będzie go kosztowała pożyczka. Realnie, a nie według zapewnień z reklam. Dlaczego zatem nie wprowadzić obowiązku podawania Rzeczywistej Stopy Spalania?

Jakiś czas temu rozmawiałem o tym w Urzędzie Ochrony Konkurencji i Konsumentów (uznałem, że być może chciałby zatroszczyć się o ochronę konsumentów, czyli kierowców). Wspomniana instytucja uważa jednak, że oczywiście każdy, kto czuje się pokrzywdzony, może wnieść sprawę do sądu, natomiast UOKiK nie zajmuje się rozstrzyganiem indywidualnych sporów. Pewnie to prawda, ale wydaje mi się, że interweniuje w przypadkach naruszania zbiorowego interesu konsumentów. Czy sytuacja, kiedy wszyscy producenci podają nierealne dane dotyczące spalania nie jest takim naruszeniem? Idźmy dalej; czy konsumenci nie są wprowadzani w błąd i nie narusza to ich interesów?

Chciałbym mieć taki towar, za jaki zapłaciłem. Ma palić 5,5 litra na 100 km? To niech tyle pali, jeśli nie - ewidentnie jest to towar niezgodny z umową. Nie mam pojęcia, dlaczego w obecnym stanie prawnym nie mogę tego, jako konsument, wyegzekwować.

Producenci bronią się, że na zużycie paliwa ma wpływ wiele czynników: warunki jazdy (pogoda, nawierzchnia, organizacja ruchu), styl jazdy kierowcy, stan techniczny pojazdu itd. To prawda i nie ukrywam, że mam trochę problem, bo nie widzę dobrego wyjścia z tej sytuacji. Jeden jedyny jest najbardziej oczywisty, ale nie sądzę przez to, że zły: może faktycznie "ruch miejski" powinien być ruchem miejskim i należałoby po prostu przegonić samochody po mieście, a badanie wielkości spalania w trasie powinno polegać na przejechaniu jakiegoś sporego dystansu? Naiwne? Już słyszę pytania: ale jakie miasto, podczas jakiej pogody, jaka trasa? Odpowiadam: wszystko jedno. Moim zdaniem i tak wyniki uzyskane w ten sposób będą bardziej realistyczne niż te, które podawane są teraz.

Ale wiecie co? Tak szczerze mówiąc mam to w nosie i nie jest to mój problem. Mamy XXI wiek, samochody same parkują, niedługo pewnie będą same jeździć, więc sądzę, że zmierzenie parametru "rzeczywiste spalanie" nie powinno stanowić dla producentów żadnego problemu. Powtarzam: to nie mój kłopot. Ja chcę mieć tylko narzędzia, które pozwolą mi wyegzekwować to, żeby kupiony przeze mnie samochód spalał tyle, ile oni podają. Przynamniej w pewnych rozsądnych widełkach: od-do. Tak, żebym wiedział ile zapłacę za paliwo, oczywiście też z pewną tolerancją, ale zdecydowanie mniejszą niż te 1500 zł rocznie obecnie.

A tak naprawdę marzy mi się, żeby zebrać w jednym miejscu wszystkich PR-owców marek obecnych w Polsce i kazać im podczas jazdy swoimi modelami uzyskać wyniki spalania, jakimi tak chętnie chwalą się w reklamach. W mieście, na trasie... Dlaczego ciężar dowodu ma spoczywać na użytkowniku? Niech to oni jeżdżą i udowodnią, że się da. Jeśli nie - dyby i chłosta, albo do wyboru: skrzynka dobrej whisky dla autora tego tekstu. Ostatecznie - szefa tego działu, ale ostatecznie...

Ale poważnie - chciałbym doczekać czasów, kiedy będę mógł ufać danym podawanym przez producentów aut; chciałbym mieć pewność, że samochód pali tyle, ile podają, bez żadnych gwiazdek i dopisków drobnym drukiem.

Tomasz Bodył

-----

Autor jest dziennikarzem TVN Turbo

Polub MOTO INTERIA na Facebooku. Tam znajdziesz więcej zdjęć, ciekawostki i... konkursy. Do wygrania wkrótce samochód na weekend!. Wystarczy kliknąć TUTAJ.

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy