Bezgotówkowo czy na kosztorys? Nie wiadomo, co gorsze

Ten tekst powstał dzięki Wam. Pisałem o moich problemach z likwidacją szkody i z wielu Waszych komentarzy (tak, tak - czytam je wszystkie uważnie) biło zdziwienie, że nie zdecydowałem się na naprawę bezgotówkową. Problem w tym, że niekiedy jest to dużo bardziej kłopotliwe niż na tzw. kosztorys. Posłuchajcie...

To nieprawda, że tzw. bezgotówkowa likwidacja szkody jest łatwa, prosta i przyjemna. Choć zwykle problemem są kwestie formalne lub te związane z technologią naprawy, wcześniej czy później i tak się okazuje, że chodzi o pieniądze. Określenie "bezgotówkowa likwidacja szkody" wzięło się stąd, że ubezpieczyciel (płatnik) rozlicza się bezpośrednio z warsztatem. Odstawiamy rozbity samochód, podpisujemy papiery i odbieramy auto po naprawie. Niestety, dobrze to wygląda wyłącznie w teorii...

Już podpisanie dokumentów to mina. Otóż z formalnego punku widzenia zlecającymi naprawę jesteśmy my, nie ubezpieczyciel. Tak naprawdę między firmą ubezpieczeniową, a warsztatem nie ma żadnej relacji prawnej. Rodzi to gigantyczne skutki, gdyż oznacza, że na nic nie mamy wpływu, jednocześnie to na nas spadają przykre, a czasem wręcz tragiczne konsekwencje sporów między jednymi a drugimi. Od strony prawnej wszystkie formalności muszą być załatwiane za pośrednictwem poszkodowanego.

Reklama

Warsztaty ponoszą znaczne ryzyko naprawy, gdyż tak naprawdę ją kredytują - najpierw muszą ją wykonać, co pociąga za sobą określone koszty materiału i pracy, a dopiero potem otrzymują zapłatę. Niestety, zdarza się, że jej nie dostają, dlatego robią wszystko, żeby się przed tym zabezpieczyć. Z tego właśnie powodu w momencie, kiedy uszkodzony samochód trafia do naprawy, zwykle jest nam podsuwane do podpisu oświadczanie, że w razie, gdyby warsztat nie otrzymał zapłaty od ubezpieczyciela, w ogóle lub w oczekiwanej wysokości, zapłacimy lub dopłacimy z własnej kieszeni. I jest to papier o kluczowym niekiedy znaczeniu, nawet jeśli w środowisku prawniczym trwają spory na temat jego legalności.

Pewna pani naprawiała bezgotówkowo swojego Forda Mondeo z polisy OC sprawcy w autoryzowanym zakładzie. Samochód odebrała i zapomniała o sprawie. Jakież było jej zdumienie, gdy po dość długim czasie dostała od warsztatu wezwanie do zapłaty, gdyż okazało się, że dostał on od ubezpieczyciela mniej pieniędzy, niż wynosił rachunek za naprawę. Oczywiście dla warsztatu stroną formalnie była poszkodowana, więc to ją wezwał do zapłaty, ona z kolei mogła dochodzić tej sumy od ubezpieczyciela. Jak pewnie się domyślacie - nie jest to wcale łatwe i nie załatwia się tego od ręki, a podpisanie takiego oświadczenia znacznie komplikuje sytuację. Z drugiej strony - warsztaty zazwyczaj nie podejmą się naprawy, jeśli takiego oświadczenia nie podpiszemy. Pewnie wynika to z ich doświadczeń.

Bywa też dużo gorzej. Tu słowo wstępu: o ile wiem, na podstawie takich właśnie doświadczeń, żaden szanujący się zakład nie przystąpi do naprawy, jeśli nie ma zaakceptowanego przez ubezpieczyciela jej kosztorysu. Niestety, parokrotnie zajmowałem się sprawami, kiedy na podstawie zaakceptowanego kosztorysu samochód był naprawiany lub nawet naprawa została ukończona, a ubezpieczyciel nagle odmawiał wzięcia odpowiedzialności za szkodę. Tłumaczy, że okazało się, iż do zdarzenie doszło w innych okolicznościach niż sądzono i winy za spowodowanie wypadku wcale nie ponosi ich klient (to w przypadku remontu z polisy OC sprawcy), albo że naruszone zostały jakieś postanowienia Ogólnych Warunków Ubezpieczenia (słynne OWU w przypadku polis auto casco). Dzieje się to, powtarzam, często po zaakceptowaniu kosztorysu i naprawieniu samochodu. Warsztat wyłożył pieniądze na naprawę, kupił części, materiał, wykonał jakąś pracę, a tu klops. I co wtedy?

Tutaj dochodzimy do najgorszego, co może się przydarzyć. Mianowicie niekiedy warsztaty odmawiają wydania naprawionego już samochodu dopóki nie otrzymają zapłaty.

Jeden z moich pierwszych reportaży dotyczył naprawionego z polisy OC sprawcy samochodu, który był już gotowy do wydania i długie miesiące przestał w garażu, gdyż warsztat spierał się z ubezpieczycielem o koszt roboczogodziny. Pamiętam do dziś tłumaczenie szefa serwisu: "Nasza kasa jest w tej chwili otwarta, Jak tylko ktoś mi zapłaci za naprawę, natychmiast wydaję auto. Inaczej tych pieniędzy nigdy nie zobaczę". Z kolei firma ubezpieczeniowa twierdziła, że koszt roboczogodziny był zbyt wygórowany. Co miał do tego biedny poszkodowany? Nic. Mógł pokryć koszt naprawy z własnej kieszeni i sądzić się z ubezpieczycielem...

Cóż, gdy dwa psy biją się o kość, ta raczej ma niewiele do powiedzenia. Wiecie, jaki był rekord przetrzymywania samochodu ze spraw, którymi się zajmowałem? 9 miesięcy! Myślicie, że takie sytuacje to już przeszłość? Ja też tak myślałem, do momentu kiedy przyszedł do mnie zaprzyjaźniony operator kamery z prośbą o ratunek, bo jego Honda po naprawie została "aresztowana" w serwisie wskutek kłopotów z bezgotówkowym rozliczeniem naprawy powypadkowej. Rzeczniczka firmy ubezpieczeniowej też była w szoku. Na szczęście po jej interwencji sprawę szybko udało się załatwić.

Niektórzy prawnicy o takich działaniach warsztatu mówią wprost: "bandyterka" i radzą po prostu odwiedzić zakład w towarzystwie policji. Ba, łatwo powiedzieć. Oczywiście patrol przyjedzie na miejsce wezwania, ale raczej poprzestanie na sporządzeniu notatki i poprosi o złożenie zeznań w jednostce policji. Potem pewnie dowiemy się, że jest to spór cywilny nie sprawa karna. A od decyzji o wydaniu rzeczy są sądy. Znajdą się i tacy prawnicy, którzy stwierdzą, że takie postępowanie warsztatu jest dozwolone. Można próbować oskarżyć jego właściciela o przywłaszczenie, ale jak zawsze - droga jest długa a osiągnięcie celu niepewne.

Zdarzają się też, może nawet częściej, kłopoty wynikające ze sporów o technologię naprawy.  Jak już wcześniej wspomniałem, to ubezpieczyciel decyduje o jej zakresie. W tej sprawie toczy się zresztą odwieczna dyskusja między warsztatami a firmami ubezpieczeniowymi. Mechanicy mówią: "To my wiemy, jak naprawiać samochody, my odpowiadamy za to, żeby naprawa była skuteczna i dajemy swoją gwarancję a wy macie tylko zapłacić". Firmy ubezpieczeniowe odpowiadają: "Ale skoro płacimy, to chcemy wiedzieć za co i czy te koszty są uzasadnione".

Załóżmy, że w jakimś zdarzeniu uszkodzony został amortyzator. Warsztat mówi: "Musimy wymienić dwa, bo tak to się robi zgodnie ze sztuką". A ubezpieczenie odpowiada: "Dlaczego mamy płacić za dwa, skoro w zdarzeniu, za które odpowiadamy, uszkodzony został jeden?". Oczywiście firmie ubezpieczeniowej zależy, żeby zapłacić możliwie jak najmniej, warsztatowi - odwrotnie. Obie strony się spierają, a co może zrobić właściciel auta? Czekać, aż się dogadają. Czasem pada propozycja, żeby poszkodowany pokrył różnicę ceny między naprawą części a jej wymianą. Niekiedy też, jak w przykładzie z amortyzatorem, ubezpieczyciel zgadza się pokryć koszt drugiego elementu, ale liczy jego amortyzację, zakładając, że był on częściowo zużyty.

Z ubezpieczenie dobrowolnego, czyli AC, szkodę likwiduje się tak, jak umówiliśmy się z firmą ubezpieczeniową. W przypadku OC poszkodowany ma równorzędny wybór między likwidacją szkody poprzez naprawę na kosztorys albo bezgotówkowo. Niestety, w polskich realiach i tak źle, i tak niedobrze. I czasem trudno stwierdzić, co jest gorsze.

Tomasz Bodył

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy