Tuning po polsku

Chociaż tuning kojarzony jest dziś głównie z wielkimi felgami, kiczowatymi spoilerami i naklejką M3 na tylnej klapie daewoo tico, to historia tego zjawiska jest bardzo ciekawym zagadnieniem.

Za ojczyznę przerabiania samochodów powszechnie uważa się USA. Określenie "tuning" laicy kojarzą głównie z wyglądem, ale przed laty o upiększaniu samochodów mało kto myślał. Chodziło głównie o polepszenie osiągów poprzez wyeliminowanie niedoróbek po fabryce.

Dla uzyskania lepszych przyspieszeń do potężnych "hemi" montowano wystające ponad maskę gaźniki wielkości "malucha". Popularne felgi z lekkich stopów również nie miały poprawiać wyglądu, a raczej zmniejszać masę nieresorowaną, co znacząco wpływa na prowadzenie pojazdu i osiągi.

O amerykańskim tuningu wiadomo sporo. A jak to zjawisko rozwijało się w radosnej rzeczywistości Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej? Specyficzne uwarunkowania sprawiały, że trendy, jakie prezentował rodzimy tuning, były diametralnie różne od zachodnich...

W polskich warunkach definicja tuningu jako "poprawiania po fabryce" nie oznaczała wcale stosowania większych gaźników, sportowych świec czy wałków rozrządu. Oznaczała dosłownie: poprawianie po fabryce.

Rozsądni kierowcy zaraz po odebraniu nowego "malucha" czy fiata 125p wynajmowali "fachowca", który miał za zadanie dokręcić większość śrub tak, by samochód nie rozpadł się po tygodniu eksploatacji. Brakowało wszystkiego, więc garażowe manufaktury zajmowały się dorabianiem klocków hamulcowych, śrub, pasków, a nawet elementów blacharskich, często lepszej jakości niż te fabryczne.

Reklama

Tuning mechaniczny ograniczał się zazwyczaj do wymiany lejących uszczelek miski olejowej czy gaźnika. Czasami sama regulacja tego ostatniego owocowała przyrostem mocy na poziomie nawet 20%...

Ci, którzy pragnęli jednak czegoś więcej, nie mieli zbyt dużego pola manewru. Domowych patentów było wprawdzie mnóstwo, ale mało które skutkowały czymś innym niż tylko zwiększonym zużycia paliwa.

W latach osiemdziesiątych jedynym dostępnym na większą skalę urządzeniem poprawiającym osiągi była owiana legendą "turbinka Kowalskiego". Montowana pod gaźnikiem w "maluchu", miała zastąpić kanał dolotowy (którego w PF126 nie ma). Zamontowany w turbinie wirnik, który w czasie suwu ssania napędzany był podciśnieniem, obracając się pomagał dokładniej wymieszać mieszankę. Pozwalało to polepszyć dynamikę i zmniejszyć spalanie stukowe, objawiające się przeważnie charakterystycznym dla malucha dzwonieniem zaworów.

W teorii nie było źle, w praktyce bywało różnie. Turbinka wyposażona była np. w specjalną drucianą siateczkę, która zapobiegała dostawaniu się do cylindrów... kawałków wirnika. Całość montowano bowiem z tolerancją kałasznikowa i średnio po 8-10 tys. km rozpadała się na części pierwsze.

Z czasem pojawiały się inne ciekawe akcesoria, dzięki którym eksploatacja wytworów rodzimej motoryzacji stawała się bardziej przyjazna. Jeśli nie można było za bardzo poprawić osiągów silnika (oczywiście zapaleńcy szlifowali kanały w głowicy i ingerowali w koła zamachowe), to starano się zapewnić mu lepsze warunki pracy np. w zimie.

W dużych fiatach i polonezach popularne było odcinanie dopływu powietrza na chłodnicę poprzez wsadzenie pomiędzy nią a plastikową kratkę kawałka tektury. Przez jakiś czas fabryka na Żeraniu montowała nawet specjalne "żaluzje" na chłodnice, których otwarciem sterowało się za pomocą cięgna z kabiny. Pomysł szybko podchwycono i na rynku pojawiły się gumowe wkładki z plastikowymi zaślepkami, które można było uchylać z zewnątrz. Działało.

Starano się również w jak najpełniejszy sposób monitorować działanie poszczególnych układów. Doposażano więc samochody np. w czujniki ciśnienia oleju, które niejednego posiadacza "kanciaka" uchroniły przed zatarciem silnika. Pojawiały się też wymyślne obrotomierze, jak chociażby słynny "peryskop" do "malucha". Działały one wprawdzie z dużą dozą tolerancji, ale... działały.

Modne stały się również diodowe wyświetlacze określające poziom ładowania. Oprócz tego, że dostarczały cennych informacji, orgia migających czerwono-żółto-zielonych światełek wyglądała naprawdę rewelacyjnie.

Wygląd pojazdu, podobnie jak dziś, był niezwykle ważny. Prawdziwą furorę robiły swego czasu trójramienne kierownice "Monte Carlo", które montowano nawet do polonezów. Wprawdzie manewrowanie na parkingu wymagało wówczas nadludzkiej siły, ale efekt wizualny był rewelacyjny. Wszyscy pamiętamy również gałki drążka zmiany biegów ze złotym samochodzikiem zatopionym w plastiku - dziś to już prawdziwe rarytasy.

Kultowe stały się także sztuczne pieski z kiwającymi główkami, których wysyp można było odnotować w latach osiemdziesiątych. Modę, która przywędrowała do nas z USA, szybko "podłapali" fani samochodów i maskotki te stały się niemal standardowym wyposażeniem tylnej półki fiata 125p. Mówiąc o tuningu optycznym nie można też pominąć pokrowców z "misia"...

To zaledwie ułamek z niezliczonej liczby patentów i prowizorek, jakie przez lata towarzyszyły naszym zmotoryzowanym. Z PRL-u można się dzisiaj śmiać, ale trzeba przyznać, że za Gierka - przynajmniej teoretycznie - nie było z tym tuningiem najgorzej. Pamiętajmy, że lansowany wówczas model rodziny to 2+1 i własne M-3. I chociaż sklepowe półki wypełnia dziś więcej niż tylko kłódki i ocet, to na własne M3 wciąż pozwolić mogą sobie tylko nieliczni fani motoryzacji...

Oceń swoje auto. Wystarczy wybrać markę... Kliknij TUTAJ.

INTERIA.PL
Dowiedz się więcej na temat: USA | tuning
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy