To prawdziwa gwiazda oskarowego filmu, o której nikt nie mówi

Prezydent Donald Trump znów grozi wprowadzeniem ceł na samochody importowane z Europy. Chce w ten sposób wspomóc rodzimy przemysł motoryzacyjny. Tymczasem, o czym niedawno pisaliśmy, największe koncerny w Stanach Zjednoczonych ograniczają swoje moce produkcyjne, zamykają kolejne fabryki, wycofują z oferty liczne modele aut.

Bardzo możliwe, że wkrótce w USA z taśm montażowych zakładów General Motors, Forda i FCA (Fiat Chrysler Automobiles) będą zjeżdżały wyłącznie SUV-y i pick-upy. I tak jednak wielu miłośnikom czterech kółek amerykańska motoryzacja zawsze będzie kojarzyła się przede wszystkim ze słynnymi "krążownikami szos"...

Na ekranach kin mamy teraz okazję oglądać film Petera Farrelly'ego pt. "Green Book". Obraz, który dostał  trzy statuetki w  tegorocznych Oscarach (w tym za najlepszy film), opowiada historię wybitnego czarnoskórego pianisty, który na początku lat sześćdziesiątych XX wieku, czyli w czasach jeszcze bardzo jaskrawych podziałów rasowych, wybiera się na artystyczne tournee po głębokim południu USA.

Reklama

Jego kierowcą, poniekąd opiekunem i ochroniarzem jest biały osiłek z nowojorskiego Bronxu. Nie będziemy tu oczywiście opowiadać fabuły filmu. Pragniemy za to zwrócić uwagę na samochód, którym podróżują obaj bohaterowie. To Cadillac Sedan De Ville z 1962 r. (podobno początkowo planowano wykorzystanie wersji coupe, ale zrezygnowano z tego zamiaru ze względu na trudności w operowaniu kamerą wewnątrz dwudrzwiowego pojazdu). 

5461 mm długości, rozstaw osi 3289 mm - to wymiary znacznie przewyższające parametry najnowszego Audi A8 Long. Pod maską silnik V8 o pojemności 6384 centymetrów sześciennych, dysponujący mocą 309 KM i 548 Nm maksymalnego momentu obrotowego. Ta potężna jednostka napędowa współpracowała z czterobiegowym "automatem". Auto osiągało "setkę" po około 11 sekundach od startu, potrafiło rozpędzić się do 195 km/godz. i zużywało średnio... 23,9 litra benzyny na 100 km (wszystkie dane techniczne według www.automobile-catalog.com). 

Widok prowadzonego przez białego kierowcę luksusowego samochodu, wiozącego rozpartego na tylnej kanapie dystyngowanego afroamerykanina (o ile w tamtej epoce owo poprawne politycznie określenie już funkcjonowało) budził sensację. Auto nie było rzecz jasna wyposażone w pasy bezpieczeństwa, miało natomiast fabryczne radio i elektrycznie obsługiwane szyby.

W popularnym polskim serwisie ogłoszeniowym znaleźliśmy 17 ofert sprzedaży Cadillaków De Ville (w tym trzy karawany pogrzebowe). W różnych typach nadwozia i zróżnicowanym stanie technicznym. Najstarszy wyprodukowano w 1957 r., najmłodszy w 2000 r. Najtańszy kosztuje 13 500 zł, dwa najdroższe - 95 000 zł. Tyle należy zapłacić za kabriolet z 1968 r., lansowany jako "super cruiser", wolny od korozji (auto pochodzi z południa USA), aczkolwiek wymagający interwencji lakiernika. Pod maską silnik V8 o pojemności 7.7 litra. Przebieg: 138 000 km. Takie same pieniądze życzy sobie sprzedawca ładnie prezentującego się na zdjęciu (bordowa karoseria, jasna tapicerka) kabrioleta z 1967 r.

Cadillac De Ville był produkowany w latach 1949 - 2005. Modelem, który w ciągu ponad pół wieku doczekał się 10 generacji, jeździli m.in. Marylin Monroe i Elvis Presley. Okres świetności krążowników szos przypadł na piątą i szóstą dekadę XX wieku. Pojazdy te uosabiały wówczas potęgę Stanów Zjednoczonych, amerykański styl życia i dobrobyt. Były wielkie, superkomfortowe. Miały ostentacyjnie prezentujące się nadwozia o fikuśnych kształtach  - rybie płetwy, skrzydła, elementy przypominające fragmenty rakiet itp. Ociekały chromem. Może zaskakiwać ich wyposażenie. O elektrycznych szybach i fabrycznych radiach już wspominaliśmy. Do rzadkości nie należał również tempomat, klimatyzacja, elektrycznie otwierany i zamykany dach, tak samo ustawiane fotele, wspomagana kierownica o regulowanym położeniu. Standardem były automatyczne skrzynie biegów i gigantyczne silniki o pojemności co najmniej sześciu litrów. I to właśnie owe wykazujące niepohamowany apetyt na benzynę jednostki napędowe stały się głównym powodem zmierzchu krążowników szos, które nie zdołały przetrwać wielkiego kryzysu paliwowego z roku 1973.

Bohaterowie "Green Book" niespiesznie przemierzają Amerykę swoim turkusowym cudem. I właściwie tylko jedna scena wydaje się nie do końca wiarygodna. Oto przy fatalnej pogodzie, w pobliżu Nowego Jorku, auto łapie gumę. Tony wymienia koło, wraca za kierownicę i wielka, tylnonapędowa limuzyna z automatyczną skrzynią biegów i na letnich oponach bez trudu rusza z miejsca. Na pokrytej grubą warstwą śniegu drodze! Ejże, panowie filmowcy...  

  

INTERIA.PL
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Strona główna INTERIA.PL
Polecamy